Dolecieliśmy do Limy. Trwało to co prawda 25 godzin, ale obyło się bez większych przygód.
Rozpoczęło się na lotnisku w Krakowie, gdzie w bardzo miłej atmosferze, w towarzystwie naszych bliskich oraz napojów domowej roboty pozwalających na niemyślenie o dalekiej podróży, czule się pożegnaliśmy. DZIĘKUJEMY!
Napoje niestety mi mało pomogły. Jak zawsze spać nie mogłem w samolocie.
Trzy międzylądowania (Frankfurt, Dominikana, Panama), do tego kilka linii lotniczych (Lufthansa, Condor, Copa) mogło wróżyć atrakcje. Bagaż odprawiono do końca ale kart pokładowych z Copy (na dwa ostatnie samoloty) nie dano nam w Krakowie („Inny system. Nie da rady wydrukować.”). Poinformowano, że będzie atrakcja w postaci drukowania tych kart pokładowych w strefie tranzytowej na lotnisku na Dominikanie.
Polecamy przy okazji linie Condor – fragment Lufthansy. Duża przestrzeń na nogi, dobre jedzenie przy lekkim podwyższeniu taryfy.
Oczywiście trafiły się atrakcje :). Na lotnisku na Dominikanie, najpierw powiedziano nam, że nie możemy iść do strefy tranzytowej bo… nie ma tam stanowiska Copy do wydrukowania kart pokładowych – winniśmy wyjść i jeszcze raz się odprawić. Następnie ludzie zaczęli wynosić swoje bagaże do tranzytu. Ale co nam to – znamy przecież trochę hiszpańskiego – zapytamy pracownika lotniska – „Nie ma takiej potrzeby, my przeniesiemy te bagaże do ponownej odprawy”. OK, wychodzimy i idziemy do stanowiska Copy. Schodzą się kolejni podróżni na tą przesiadkę i … niosą swoje bagaże :). No cóż, chyba się zmieniła wersja :). Okazuje się, że nasze bagaże faktycznie zostają przewiezione przez pracowników lotniska ale… na koniec i tak musimy sami je przenieść z miejsca składowania na taśmę :). Świetny klimat środkowoamerykański.
Na Dominikanie mamy kilka chwil, by wyjść poza budynek lotniska. Gorąc i olbrzymia wilgotność – mamy nadzieję, że w Peru tak nie będzie.
Na kolejnych dwóch etapach lotu obyło się bez atrakcji.
Podczas naszych wyjazdów bardzo cieszymy się na spotykanych ludzi. Teraz już się zaczęło w tym zakresie: przemiła Pani Beata – długoletnia emigrantka w Melbourne, od której dostaliśmy zaproszenie do odwiedzenia, Alexander – Niemiec o węgierskim nazwisku, który wyjechał na wycieczkę nie wiadomo na ile czasu i do jakich krajów, ba – nawet nie wiadomo na jakie kontynenty („Zobaczymy, na razie mam bilet do Limy a potem, kto wie? Może Chiny, Japonia, a może tylko Ameryka Południowa jak się mi tu spodoba:)) czy też Ekwadorczyk wracający po studiach w Hiszpanii do domu (jak się nie uda znaleźć pracy w Ekwadorze, to razem z dziewczyną jadą do Kanady). W hostelu w Limie przywitała nas super miła i serdeczna właścicielka z informacją, że właśnie wczoraj wyjechała inna polska para i że ona przeprasza, ale nie jest w stanie wymówić naszego nazwiska i nawet imion :). Zaraz za właścicielką poznajemy również nocującą w tym samym miejscu parę brytyjską, która kończy swoją pięciomiesięczną podróż po Ameryce Południowej. Zdążyliśmy się wypytać, co im najbardziej się podobało podczas podróży. To sposób, który praktykujemy – dlugookresowych podróżników pytać o to, co zapamiętali i wtedy mówią o faktycznie najbardziej interesujących miejscach, które zostały im w pamięci. Oczywiście w trakcie swojej wycieczki okradziono ich, stracili jeden duży plecak z zawartością, wśród której był niestety jeden z paszportów.
Będą ciekawi ludzie na tym wyjeździe, super!
Na razie problemy z jet lagiem (jest godzina 4:30, a ja zamiast spać, to piszę na blogu).
Misja na dziś to zakup lokalnej karty telefonicznej – wczoraj nam powiedzieli, że musimy szukać specjalnych punktów gdzie mają ofertę dla turystów, bo w małych sklepikach to oni turystom nie mogą sprzedawać takiego asortymentu.
I oczywiście hiszpański jest niezbędny. Paulina – dziękujemy, dajemy radę :).