Peru to nie tylko Machu Picchu!

Od 19 lipca spędzamy czas w Cusco i jego okolicach. Po rezygnacji z noclegu, który okazał się być w dramatycznym stanie, po rezygnacji ze szkoły językowej, gdzie nauczycielki okazały się być nie do końca kompetentne, postanowiliśmy samodzielnie zacząć penetrować okolice Cusco.

Okazuje się, że oprócz Machu Picchu jest tu masa zabytkowych ruin. Niestety, żeby do nich się dostać trzeba zakupić tzw.  „Boleto turistico”, które umożliwia wejście na teren parków archeologicznych.

Standardowo, dla turystów zagranicznych jest drożej. Bilet obejmujący wszystkie atrakcje biletowane kosztuje 130 soli (ok. 156zł), ale jego plusem jest okres ważności, który trwa 10 dni. Co ciekawe, nie jest możliwe zakupienie biletu z datą przyszłą (tzn. kupujemy bilet 24 lipca i ten dzień jest pierwszym dniem ważności biletu). Bilet można kupić w urzędzie miasta (okazało się, że na mapie, którą mieliśmy, punkt sprzedaży biletów zlokalizowany był w zupełnie innym miejscu niż znajduje się faktycznie, 2 miesiące temu został przeniesiony do centrum miasta na Av. Del Sol, zaraz przy Plaza de Armas). Oczywiście nie ma co myśleć o zakupie przez Internet, bilet można kupić tylko w wersji „papierowej”. Dla nas to nie był duży problem, ale można kupować także bilety częściowe (po 70 soli, obejmujące ściśle wskazane, wybrane atrakcje archeologiczne), a ważność tych biletów to jedynie 1 lub 2 dni (zależnie od wybranej części). Zgodnie z tym co zapisano w przewodniku oraz co mówiono, w ponoć zorientowanej informacji turystycznej w Cusco, w poszczególnych punktach nie ma możliwości kupowania żadnych biletów. Okazało się to być nieprawdą. Na wszystkich atrakcjach można zakupić bilety częściowe po 70 soli a na niektórych również pełne bilety za 130 soli. Na niektóre atrakcje można wejść bez biletu (ale o tym dalej), niestety nie można kupić biletu wstępu na pojedynczą ruinę celem jej zwiedzania, tylko pakiety za 70 lub 130 soli. Dla osób, które są przejazdem, w drodze na lub z Machu Picchu, jest to spore utrudnienie, bo wchodząc tylko do jednego miejsca zmuszone są ponieść olbrzymi koszt 70 soli. Skutkiem tego zazwyczaj ludzie rezygnowali z wejścia np. na ruiny w Ollantaytambo.

boleto turistico

Dla Peruwiańczyków standardowy sposób przemieszczania się to „colectivo” albo też „mini”. Są to busiki lub autobusy, które jeżdżą na określonych trasach. Przy drogach nie ma żadnych rozkładów jazdy, zazwyczaj nie ma też w ogóle przystanków. Po prostu trzeba się dowiedzieć od lokalnych mieszkańców skąd łapać pojazd w określone miejsce, jak ma wyglądać (to też ważne, bo zazwyczaj nie są opisane skąd, dokąd i przez jakie lokalizacje jadą), i w jakich godzinach kursuje (w jakich godzinach oznacza, od której do której godziny każdego dnia jeżdżą na określonej trasie). Potem należy stanąć przy drodze, pomachać na nadjeżdżający pojazd i czekać, aż się zatrzyma (albo przynajmniej zwolni na tyle, abyśmy zdołali do niego wskoczyć) :). Na dłuższych trasach najlepiej udać się na „dworzec” czyli na miejsce, z którego wyjeżdżają pojazdy w danym kierunku. Przykładowo w Cusco, zależnie dokąd chce się jechać, trzeba szukać innego „dworca”, a te są, dla uproszczenia, rozsiane po całym mieście. Taki „dworzec” to czasem podwórko przy czyimś domu, czasem kilka miejsc parkingowych przy ulicy, a czasem jakiś placyk. Oczywiście nawet na takim dworcu rozkładu nie znajdziemy. Zależnie od wielkości „dworca” i jego rodzaju bilety kupujemy w okienku na „dworcu”, bądź u kierowcy pojazdu, bądź u „cobradora” tj. osoby, która w busiku zajmuje się…. zbieraniem opłaty za przejazd oraz nawoływaniem ludzi na trasie przejazdu. Ciekawy jest też sposób wsiadania do takich pojazdów. Na dworcu nic specjalnego, busik stoi, podajesz bagaż, mocują go na dachu, a ty możesz wsiadać do środka. Na trasie jest ciekawiej. Wszystko robi się w biegu. Pojazd zwalnia i wtedy wskakujemy lub wyskakujemy. Bagaże wtedy zazwyczaj do środka wędrują, no chyba że coś bardzo dużego przewozimy, w takim przypadku zatrzymuje się i następuje procedura załadunku.

Pierwszy wyjazd jednodniowy urządzamy sobie do Tipon i Piquillacta. Niestety, transport publiczny zatrzymuje się na głównym skrzyżowaniu w Tipon. Z tego miejsca albo wspinaczka na ruiny albo taxi. Wybieramy drugą opcję. Na ruinach w Tipon po raz pierwszy używamy nasze „boleto turistico”. Działa, udało się wejść do ruin :). Zabawy w oglądanie i zwiedzanie jest co niemiara. Podoba nam się. W sumie chodzimy tu 2,5 godziny, oglądając ruiny i docierając do kolejnych, bardziej oddalonych miejsc. Na dół schodzimy samodzielnie. Łapiemy bus publiczny do Piquillacta. Jedziemy tylko 30min, ale podczas tego przejazdu jesteśmy uczestnikami sprzedaży autobusowej: płyt DVD – mających na celu edukację rodziców i młodzieży w sferze seksualnej (wiedza w tym zakresie wśród Peruwiańczyków spoza dużych miast jest ponoć bardzo nikła, istnieje problem samotnych matek, do których dzieci żaden mężczyzna nie chce się przyznać) oraz świeżych bułeczek (wszystkie się rozeszły, Pani reprezentująca lokalną piekarnię wysiadła w kolejnej miejscowości). Ruiny w Piquillacta okazują się niezbyt ciekawe. Najciekawszą dla nas kwestią w tym miejscu był… mecz piłki nożnej rozgrywany przez lokalnych mieszkańców wśród ruin, do których turyści mają wstęp wyłącznie po okazaniu biletu, oraz pogawędka ze strażnikiem pilnującym wejścia do ruin i jego rodziną.

Kolejna wycieczka, to wizyta w Valle Sagrado (Święta Dolina), zaplanowana na trzy dni. Pierwszy postój w Ollantaytambo. Plan zakładał zostać w tym miejscu na jedną noc, na kolejną przemieścić się do Urubamby i na ostatnią do Pisac. Okazuje się, że z Cusco można dotrzeć transportem publicznym bezpośrednim do Ollantaytambo lub z przesiadką w Urubambie. Przez przypadek („zgarnęli nas” na „dworcu”) wsiadamy do pojazdu jadącego do Urubamby. Dowiedzieliśmy się o tym już w trakcie podróży. Ale nie ma problemu, w Urubambie sprawnie przesiadamy się na transport docelowy. Całość podróży to koszt 6 soli + 1,5 sola. Czas przejazdu to w sumie 2 godz.

Docieramy na miejsce tj. do Ollantaytambo. Wysiadamy oczywiście na… Plaza de Armas. Zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Znajdujemy Kamma Guest House, przy jednej z bocznych uliczek, po których samochody nie jeżdżą, ale za to przebiega wodny kanał. Z noclegiem, jak się później okazało, trafiliśmy super, nowootwarty guest house oferuje cieplutkie pokoje, znakomite śniadanie oraz miłą obsługę. W tym miejscu poznajemy także Gabrielę i Andreę – dyrektorki szkół w Buenos Aires (Aga: Przemek wszystkich zaczepia i zagaduje!) i dowiadujemy się, co warto zobaczyć w Buenos i okolicach. Obiecują także oprowadzenie po okolicy kiedy już zawitamy do Argentyny. Zapowiadamy się z wizytą na koniec sierpnia :).

Ollantaytambo podoba nam się bardzo. Jest to malutkie miasteczko, z ciasnymi uliczkami, bez samochodów. Piękne widoki. Spokój. Szczególnie interesujące jest w godzinach wieczornych, kiedy tabuny turystów zdążających na / z Machu Picchu przewalą się dalej (przez miasteczko przejeżdżają zarówno busiki na hidroelectricę, których koszt za bilet powrotny to 60 soli – jeśli ktoś chce, tak jak my, zrobić sobie 2 godzinny spacer do Aguas Calientes, jak również pociągi, z których korzysta większość turystów, ale my je bojkotujemy ze względu na cenę: ok. 120-140 USD za bilet powrotny!!! W tym miejscu ciekawostka – lokalni mieszkańcy płacą za połączenie na tej trasie w solach i cena wynosi 4 sole, a dla pozostałych Peruwiańczyków z innej części kraju  jest to koszt 10 soli. Znów jest ekstremalny przykład, jak mocno zarabia się na turystach w Peru).

Wracając do opisu Ollantaytambo,  z jednej strony miasto okala góra, na której znajdują się biletowane ruiny, z drugiej strony miasteczka Pinkuyulluna tj. … kolejna góra ze znakomitym widokiem na ruiny i… kolejnymi ruinami, już niebiletowanymi. Wejście na tą górę znajduje się naprzeciw wyjścia z naszego noclegu. Jedyna awaria w Ollantaytambo, to ceny obowiązujące w restauracjach i sklepach, czuć, że zbliżamy się do Aguas Calientes i Machu Picchu – jest jakieś 1,5 raza drożej niż w Cusco. Rozmawiamy na miejscu, że w Aguas Calientes możemy się  spodziewać cen 3-4 razy wyższych niż w Cusco. Zaczynamy się zastanawiać, jakie zakupy konsumpcyjne dokonać przed wyjazdem, bo raczej stołować się na mieście nie będziemy. Pierwszego dnia wchodzimy najpierw na Pinkuyulluna i podziwiamy przepiękne widoki na miasteczko i położone naprzeciw ruiny zadeptywane przez tabuny turystów. Później wchodzimy do ruin biletowanych. Udaje się nam jeszcze je zwiedzić bez dużej ilości turystów. Kiedy my już  wychodzimy, nadciągają niezliczone ilości autokarów z turystami jadącymi na Machu Picchu, którzy wcześniej chcą wejść do ruin w Ollantaytambo. Tworzą się kolejki na trasie zwiedzania. Prawdziwa masakra. Mamy nadzieję, że w Machu Picchu tak nie będzie, jest przecież trochę większe.


Drugiego dnia wycieczki do Valle Sagrado (Święta Dolina) planowaliśmy przenieść się do Urubamby. Jednak po porannym wejściu na Pinkuyullun, by podziwiać wschód słońca (Przemek: tylko ja byłem, Aga sobie pospała), decydujemy,  że jest tak miło w Kamma Guest House i w Ollantaytambo, że pozostaniemy w tym miejscu na kolejną noc. Podczas śniadania od gospodyń: Liz i Paoli uzyskujemy informację, jak dostać się do kolejnego celu naszej podróży tj. do Salinas w Maras. Do wyboru mamy taxi za 180 soli lub transport publiczny i chodzenie po górach. Wybieramy drugą opcję. Wystarczy złapać transport publiczny w kierunku na Urubambę, wysiąć w tzw. Tunupie i 1,5 godz. pójść piechotą. No cóż, może to być męczące, biorąc pod uwagę, że z przewodnika wynika, że salina jest wysoko w górach oraz, że podczas dnia jest bardzo wysoka temperatura rzędu 25 stopni (Przemek: w odróżnieniu od nocy, kiedy to potrafi spaść w Cusco do zera stopni, co jest trochę mało komfortowe przy braku ogrzewania w pokoju). Po drodze na salinę oglądamy także jak suszą się cegły. Obserwujemy także ręczny ich wyrób w innym miejscu. Okazało się, że trasa na salinę zajęła nam… 20min. Oczywiście później z godzinkę czasu zajęło nam przejście przez samą salinę, bo tak piękna jest, że co trochę zdjęcia i filmy robiliśmy.


Z saliny mamy się dostać na kolejne ruiny, tym razem w Moray. Nic prostszego. Musimy się wydostać z saliny do miejscowości Maras (jakieś 8 km), a z niej do ruin w Moray (kolejne 8 km). Alternatywa to spacer górami bezpośrednio na ruiny (jakieś 3 godziny). Decydujemy się na pójście drogą w kierunku na miejscowość Maras. Nie jest fajnie. Tą drogą dojeżdżają na saliny wszyscy turyści, a ci uderzają tutaj w ekstremalnych ilościach, przy użyciu wszelkich środków transportu: duże autobusy turystyczne, małe busiki turystyczne, taksówki, prywatne samochody, quady i rowery. A wszystko odbywa się drogą utwardzoną, bezasfaltową. Będzie należała nam się kąpiel i przepierka po tym „spacerku”. Po jakichś trzydziestu minutach takiego „spacerku” zatrzymuje się przy nas taxi z trzyosobową rodziną Szwajcarów. Wszyscy się cieszą. My bo mamy tani transport do Moray (20 soli/os) i nie musimy iść w pyle, Szwajcarzy, bo zapłacą mniej za taxi (jeśli my byśmy nie pojechali, to 100 soli musieliby oni zapłacić, a tak koszt się rozdzielił na 5 osób), kierowca, bo ma w końcu możliwość porozumienia się ze Szwajcarami, którzy mówią i owszem w kilku językach (niemiecki, francuski, angielski), ale on mówi (jak zresztą większość tubylców) tylko po hiszpańsku. Wszyscy więc zadowoleni zdążamy do Moray, który okazuje się… trzema dużymi dziurami w ziemi w pięknym, górskim otoczeniu. Podobno było to miejsce testowania hodowli różnych roślin. W ogóle, przy wszystkich ruinach i innych atrakcjach z „boleto turistico” są głównie domniemania co do ich przeznaczenia (Przemek: w jednej z ruin można zobaczyć kawał skały w kształcie ławeczki ,więc napisano, że to prawdopodobnie miejsce odpoczynku). Nas jakoś tematy archeologiczne nie interesują. Dla nas istotne są widoki i tak też odbieramy wszystkie te atrakcje. Analizę historii Inków, przeznaczenie, pochodzenie itp. pozostawiamy innym.

Wracamy na nasz drugi nocleg do Ollantaytambo. Miasteczko zakorkowane. Okazało się, że trenują przemarsze przed narodowym świętem niepodległości w dniu 28 lipca, a dodatkowo są ekstremalne przebudowy w mieście. Cały przejazd kosztuje nas 47 soli zamiast opcji 180 soli w taxi. Wartością dodaną jest spotkanie ciekawych ludzi w colectivo i Szwajcarów :).


Kolejnego dnia wyjeżdżamy z Ollantaytambo i jedziemy do ostatniego punktu wycieczki w Valle Sagrado (Święta Dolina) tj. do Pisac. Ta miejscowość jest znana z dwóch spraw – targowiska dla turystów z wszelkiego rodzaju rękodziełem oraz… z górujących nad miastem ruin. Targowisko jest w samym centrum miasta, na… Plaza de Armas :). Cały główny plac i okoliczne uliczki to jeden wielki bazar. Na nas nie wywiera on wielkiego wrażenia. Te same produkty można było kupić w innych miejscach przez nas odwiedzanych. Nocleg znajdujemy… przy tym placu handlowym, może to być ciekawe doświadczenie. Okna wychodzą bezpośrednio na bazar. Czytamy opinie w Internecie, żeby brać pokoje z oknami na drugą stronę, bo bazar startuje od 4.30 rano. Nie doczytaliśmy wcześniej. Ale co tam. Godzina 18.00 a tu okazuje się, że cały bazar się pakuje. Przed godziną 22.00 wszystko zostaje zdemontowane – nie ma śladu po targowisku. Kolejnego dnia… nic się nie dzieje. Okazuje się, że to 28 lipca i święto narodowe. Zamiast straganów, ok. godziny 6.30 zaczynają się rozkładać namioty urzędu miasta. My na oglądanie imprezy tym razem się nie piszemy. Plan jest taki, by na sam początek dnia wziąć taxi i wjechać na górę, by zobaczyć ruiny w Pisac (poznany dzień wcześniej Szwajcar powiedział, że po godzinie 8.00 zaczyna się robić tam straszny tłok, bo przyjeżdżają turyści z Cusco, w końcu to niecała godzina drogi, a dodatkowo z samego rana jest lepsze światło niż na zakończenie dnia). No tak, ale żeby wjechać na górę, to najpierw trzeba wyjść z hostalu. Okazuje się to dość skomplikowane, bo dzień wcześniej nie uprzedziliśmy właścicieli, że tak wcześnie będziemy wychodzić, a o godz 7.00 kiedy chcemy iść wszyscy jeszcze śpią. Chodzimy po pokojach, pukamy wszędzie, gdzie się da. W końcu z jednego z pokoi gościnnych jakaś pani idzie po właścicielkę i ta nam otwiera drzwi. Jest 7.20. Zaczynamy naszą wycieczkę. Oczywiście taxi samo się znajduje i za 25 soli jedziemy 20 min na szczyt. Po drodze dowiadujemy się, że na te ruiny można dostać się za darmo, tzn. nie potrzeba biletu. Jedyny warunek jest taki, że trzeba wjechać drogą dla samochodów przed godziną 7.00 bo… od 7.00 pracę zaczynają strażnicy. Drugą opcją na dostanie się na ruiny jest wejście ścieżką, którą my schodziliśmy. Schodziliśmy i cieszyliśmy się, że nie musieliśmy nią wchodzić. Strażnik na bramie na ścieżce pieszej… zaczyna pracę od 8.00 :).

Ruiny w Pisac są bardzo rozległe i okazałe. Bardzo zróżnicowane, można tam zobaczyć zarówno świątynię, zabudowania mieszkalne, magazyny, jak również tunel czy coś, co ponoć było ławeczką. Nam się bardzo podobało. Mogliśmy sobie też w pięknych okolicznościach przyrody zjeść śniadanie, bo niestety przed wyjściem z hostalu się nie udało. Zeszliśmy do miasta. Akurat trwała fiesta narodowa 28 lipca. My pojechaliśmy do Cusco.

Wczoraj dołączyła do nas Agata. Dziś pozostały nam do zwiedzenia wspólnie ruiny w okolicach Cusco. Wszystkie są bardzo blisko siebie w odległości kilkaset metrów do 3 kilometrów. Bardzo blisko. Dojeżdżamy busem z Cusco kilkanaście kilometrów. Zaczynamy od Tambomachay. Hmmm…. Lekkie zdziwienie. To tylko tyle? Tak, tylko tyle. Jedno zbocze z kilkoma zabudowaniami. My już kilka ruin widzieliśmy, w tym dużo konkretniejszych, Agata też spodziewa się czegoś konkretniejszego.

Wolnym krokiem idziemy na kolejne ruiny, kilkaset metrów dalej. Przed nami Pukapukara. Troszkę konkretniej, ale jakoś oszałamiającego wrażenia również nie robi to miejsce. Dla osób, które by chciały wejść bez biletu plus – tutaj nikt go nie sprawdza.

Żeby dojść na kolejne ruiny musimy pokonać jakieś 3 kilometry, na szczęście cały czas w dół. Po drodze mały postój na konsumpcję. Kolejny punkt programu to Saqsayhuaman, który robi na nas wrażenie. Olbrzymie głazy, z których największe ważą ponoć 300 ton. Ciekawe jak je wtaczali. Dodatkowa atrakcja to skalne zjeżdżalnie po zboczu góry.

Ostatnim punktem zwiedzania na dziś jest Qenqo, do którego musimy wrócić kilkaset metrów w górę. Z odwiedzanych dziś ruin raczej najsłabszy. Tutaj są strażnicy, ale nie chce im się sprawdzać biletów.

Podsumowując, okazuje się, że oprócz Machu Picchu w okolicach Cusco jest masa innych ruin wartych odwiedzenia. Nam w pamięci na pewno pozostaną (dla Agi i Przemka): Pisac (bardzo rozległy i zróżnicowany), Ollantaytambo (malownicze położenie). Dodatkowo dla Agi:  Saqsayhuaman (charakterystyczne głazy) i dla Przemka: Tipon (pierwszy odwiedzany). Oczywiście znakomicie zostaną zapamiętane także saliny w Maras.

Teraz oczekujemy na wizytę na Machu Picchu :).

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s