Rozpoczęliśmy naszą przygodę w Boliwii. Zaczęło się w dniu 6 sierpnia od Copacabany i Wyspy Isla del Sol. Następnie przemieściliśmy się do La Paz.
Droga do La Paz była interesująca. Jechaliśmy dużym busem lokalnym. Droga ta stanowiła początek naszych przygód w kraju niezbyt przygotowanym na przybycie turystów. Najciekawszym elementem tej podróży była… przeprawa promowa. Prom wielkości takiej, że… jeden autobus się mieści. Informują nas, że należy wyjść z autobusu i przeprawić się na drugą stronę szybką łódką (koszt 2 boliviano/os). Pozostawanie w autobusie jest zabronione. Na barce, która przewozi autobus też nie można… bo nie ma miejsca. My decydujemy, że nie opuścimy naszych plecaków. Razem z nami w autobusie pozostaje… połowa podróżujących – dużo lokalsów i rodzina z Francji. Informują nas, że koszt przeprawy w autobusie (która jeszcze przed chwilą była zabroniona) wynosi 5 boliviano/os. W trakcie przeprawy zbierają pieniądze. My mamy tylko 9 boliviano i tyle płacimy za 2 osoby. Agata ma pełne 10 boliviano i Pan zbierający musiałby jej wydać, więc… nie bierze od niej pieniędzy. Francuzi mówią, że zapłacili za bus i za prom nic nie dopłacą. Do lokalsów Pan zbierający nawet nie podchodzi. Dziwny to kraj. Ostatecznie tylko my zapłaciliśmy i to niepełną taryfę.
Docieramy do La Paz. Trochę baliśmy się tej miejscowości. W przewodnikach i na blogach naczytaliśmy się, że jest tam niebezpiecznie. Nam, na szczęście, nic strasznego się nie przydarzyło (oprócz zatrucia pokarmowego Agaty, które spowodowało długotrwały wstręt do lokalnych potraw). La Paz wygląda jak typowa stolica. Duża i gwarna. Ale stolicą nie jest. Mimo, że w La Paz zlokalizowane są prawie wszystkie najważniejsze urzędy kraju, to stolicą konstytucyjną jest Sucre. Po zeszłorocznym spotkaniu z rodowitą Boliwijką w Gruzji, oczekiwaliśmy atrakcji podczas tej wizyty. Atrakcje miałyby wiązać się z… manifestacjami. Szczególnie interesujące są manifestacje górników, którzy podczas nich używają materiałów wybuchowych. Niestety, za naszej bytności nikt nie chciał protestować. Od poznanych po drodze Francuzów-rowerzystów dowiedzieliśmy się, że w Potosi, do którego później planowaliśmy jechać są protesty górników. Niestety, mają zdezaktualizowane informacje. Tydzień wcześniej protesty się zakończyły.
La Paz pozwiedzaliśmy trochę (na piechotę oraz z kolejki naziemnej – Aga: widoki z kolejki były bardzo ładne). Z ciekawostek, lokalne autobusy w tej miejscowości to w większości stare, amerykańskie samochody (oczywiście smrodzą też jak stare samochody). Interesujące są też kable masowo umieszczone napowietrznie zamiast w ziemi. Z kulinarnych osobliwości, to zjedliśmy…. hot-doga z kiszoną kapustą (po raz pierwszy kiszona kapusta poza granicami Polski) :). W ogóle, to La Paz znane jest z targu czarownic, na którym najdziwniejszą rzeczą jaką można kupić są… płody lamy. Ponoć wykorzystuje się je do tego, by je spalić i rozsypać w ogródku, co ma przynieść pomyślność dla całego domostwa. Wielce osobliwe zwyczaje w ponoć katolickim kraju. Generalnie w wielu miejscach widać mocne naleciałości indiańskie (np. kult Pachamamy czyli matki ziemi, dla której trzeba oddawać część wódki, którą mamy wypić. Przemek: mnie się to w głowie nie mieści, żeby wylewać na ziemię wódkę). La Paz było jednocześnie pierwszym i jedynym miejscem od początku naszej wyprawy, gdzie w hostalu było ogrzewanie.
Niedaleko La Paz oglądamy Valle de la Luna (Dolina Księżycowa, 30min od Centrum La Paz busem). Ta lokalizacja nam się bardzo podobała. Faktycznie, jak nazwa mówi, bardzo księżycowe klimaty.
Niestety kolejnego dnia zepsuła się pogoda. Mieliśmy kilka stopni na plusie podczas dnia i kilka na minusie w nocy. Do tego silny wiatr. Stwierdziliśmy, że musimy coś z tym zrobić. Pojechaliśmy więc w rejony położone 3 godziny drogi od La Paz, tj. do Coroico. Miejscowość z klimatem dżungli. Droga do celu była bardzo ciekawa, bo należy przejechać przez bardzo wysokie góry, a tu… zaczął padać śnieg, więc wjazd na drogę zamknęła policja. W Boliwii nie ma zwyczaju sypania dróg piaskiem, ani solą, nie jeżdżą też pługi, ani nie zakłada się łańcuchów na koła samochodów. Po prostu czeka się, aż droga… znów będzie przejezdna. Nasz kierowca znalazł jednak nie zamknięty, alternatywny wjazd na drogę i mogliśmy jechać do celu. Miejscami było strasznie. Duża warstwa błota pośniegowego, padający śnieg, wiatr, zimno i oczywiście niedostosowany do takich warunków samochód.
Szczęśliwie jednak dotarliśmy na miejsce, gdzie przywitała nas… ulewa. Udało nam się znaleźć hostel (Hostal Atalias – po raz pierwszy byliśmy w noclegu, gdzie na kluczu był umieszczony cytat z Biblii, a telewizor był zamknięty na kłódkę, poza tym, w tym samym budynku na parterze mieściła się apteka, a na pierwszym piętrze gabinet notariusza). Nie był to najlepszy wybór. W pokoju śmierdziało (używaliśmy mandarynek do odświeżania powietrza, ale niewiele to pomogło, a pod budynkiem była bardzo ruchliwa droga przelotowa przez miasto. Łazienka typowa jak na standardy w Boliwii – wszystko w jednym. Woda podgrzewana elektrycznie (czasami ciepła), brak jakichkolwiek kurtynek pod prysznicem, tak więc po kąpieli cała łazienka była mokra, w zlewie zazwyczaj kurek tylko od zimnej wody, brak korka w zlewie, co utrudnia przepierkę. Na szczęście była lokalna cola (nawet podobna w smaku do coca coli) oraz czerwone banany. Pogoda nas jednak nie rozpieszczała. Jak nie chmury to mgła. W Coroico zaplanowaliśmy odbyć trekking po okolicznych górach, ale drugiego dnia pobytu, po śniadaniu (Przemek: szukałem pieczonego kurczaka na ratunek, ale udało się znaleźć tylko… owsiankę) i zapoznaniu się z prognozami pogody, stwierdziliśmy, że wracamy do La Paz, a stamtąd ruszamy jak najszybciej do Sucre.
W La Paz oczywiście zimno. Bilety do Sucre kupiliśmy z firmy przewozowej Bolivar na tzw. bus cama, czyli miejsca sypialne w komfortowym, turystycznym pojeździe (teoretycznie). Przejazd miał trwać 12 godzin, więc zainwestowaliśmy w droższy, ale bardziej komfortowy przejazd. Wyjazd o godz. 19.30. Oczywiście, o 19.30 bus się nie pojawił. Był jakieś 15 min później, co w przypadku standardów boliwijskich należy uznać za punktualność. Nastąpiło pakowanie bagażu do luku bagażowego, następnie dostanie numerka na bagaż i zajęcie swoich miejsc w pojeździe. Po kilku przejazdach takimi busami jesteśmy przygotowani na różne ewentualności. Tym razem było jednak ekstremalnie. Na zewnątrz padał śnieg z deszczem i była temperatura ujemna, a kierowca… nie włączył nawet ogrzewania! Dopiero po jakiejś godzinie czy dwóch i interwencji jakiegoś Boliwijczyka włączone zostało ogrzewanie. Działało do pierwszego (i jedynego) postoju, po którym intensywność grzania drastycznie spadła. 15 min od wyjazdu autobusu z dworca zostało także wyłączone oświetlenie górne, łącznie z lampkami pasażerów, więc jedyne co nam pozostało, to spać. My mieliśmy… śpiwory, więc je wyjęliśmy i powchodziliśmy do środka. Do tego polary, spodnie i ciepłe czapki. Jakoś daliśmy radę. Niestety, czasem trzeba wyjść za potrzebą. W tej kwestii autobus firmy Bolivar również był ciekawy – nie otworzyli toalety, która była w busie. Znów jakiś Boliwijczyk musiał urządzić mini awanturę, by została ona otworzona. Okazało się, że po prostu nie została posprzątana przed wyjazdem, a do tego panowie kierowcy urządzili sobie w niej swój składzik. Brrrrrrr.
Jeszcze jedna sprawa, która bardzo szybko nam się objawiła. Ludzie w Peru byli bardzo mili. Nienachalni, ale jak widzieli, że chce się porozmawiać, czegoś dowiedzieć, to chętnie pomagali. W Boliwii ludzie są natomiast… niemili, niesympatyczni, jedynie oczekują pieniędzy za swoje usługi lub towary (większość przypadków, choć są również nieliczne pozytywne wyjątki). Wchodząc do baru/restauracji , jako turyści, oczekujemy jakiegoś życzliwego słowa, czasem uśmiechu od kogoś, kto nas obsługuje. W Boliwii raczej na to liczyć nie można. Kilka wyjątków było, ale wtedy najczęściej się okazywało, że ktoś jest miły, bo chce nam coś dodatkowego sprzedać lub zorganizować.
Pobyt w Sucre był dla nas bardzo przyjemny. Sucre to bardzo ładne miasto. Najładniejsze jakie dotychczas odwiedzaliśmy w Boliwii (jak się później okazało najładniejsze na trasie całego naszego boliwijskiego pobytu). Nie ma w nim nic szczególnego. Po prostu ładne, zadbane uliczki (oczywiście z pięknie puszczonymi kablami napowierzchniowo), trochę kościołów, główny plac z parkiem. Nic bardzo spektakularnego, ale ma swój urok. Odpoczywamy. Nadrabiamy zaległości czytelnicze, blogowe, zdjęciowe. Dobrze jemy zapijając jedzonko a to piwkiem, a to rumem. Ostatniego wieczora podziwiamy zachód słońca z Recolety (Aga: jest na rynku ładne miejsce, z budynku Policji można podziwiać panoramę miasta. Przemek: na budynek Policji nie wpuszczają, ale piękne widoki umieszczane Internetach są z zupełnie innego miejsca – Recolety właśnie). Po raz pierwszy podczas wyjazdu decydujemy się także na zakup soczku świeżo przygotowanego na ulicy. Pychotka. Żadnych dolegliwości żołądkowych.
Po Sucre czas na wizytę w Potosi – kierujemy się na południe Boliwii, by docelowo przejechać do Argentyny. Droga jest bardzo ładna, górzysta. Warto ją pokonać podczas dnia. Jedziemy autobusem. Inna opcja to wynająć taxi, które będzie się zatrzymywało w każdej wybranej lokalizacji, by widoki uwiecznić na fotografiach. Trochę jednak się boimy, bo ten serwis taxi jest… mało oficjalny. Po prostu jak ktoś chce przewozić ludzi, to… przewozi. Nie wiadomo tylko czy wszyscy docierają do celu. Z perspektywy czasu, widoki nie warte ryzyka niedotarcia na miejsce.
No więc jedziemy autobusem. Autobusem lokalnym. Pełnym lokalsów. A lokals w Boliwii jak wsiada do autobusu, pierwsze co robi, to… wyciąga obiad i po całym autobusie roztacza się woń miksu obiadowego. Po zjedzeniu trzeba by było przepić. Więc się przepija. A jak się za dużo wypije, to wiadomo, trzeba siusiu. Jak sobie radzi lokals kobiecy z tym problemem, gdy przed nim 3 godziny jazdy? Po prostu, jak się zatrzymujemy zapłacić za drogę (w Boliwii drogi mają słabe standardy, ale poza miastami trzeba za nie płacić), należy wyjść z autobusu, przejść na pobocze jezdni, podkasać kieckę i załatwić potrzebę. A co zrobić jak lokals dzidziuś zrobi kupkę w pieluchę? Otwieramy okno i… wyrzucamy zużytą pieluchę. Wszystko to bardzo proste, a skutkuje tym, że pobocza dróg, zbocza gór, miasteczka są po prostu zaśmiecone.
Do Potosi można dotrzeć alternatywnym środkiem transportu tj. pociągiem, który kursuje 3 razy w tygodniu. Trasa przejazdu zajmuje 2 razy więcej czasu niż w przypadku autobusu. Mimo to warto ponoć tego doświadczyć, ze względu na roztaczające się widoki. Nam nie udało się zobaczyć tej atrakcji.
Docieramy do Potosi, jak się okazuje najbrzydszego miasta na naszej trasie, a cały czas spędzony w Potosi należy uznać jak dotąd za najgorszy. Miasto strasznie brzydkie, zaniedbane i zaśmiecone, nawet w centrum. Jedyna ciekawostka to posiłek o nazwie Charquekan. Potrawa typowa dla boliwijskiego regionu Oruro. Składa się z mięsa suszonego lamy, kukurydzy gotowanej (mote), ziemniaków w mundurkach oraz jajka na twardo… w skorupce. Ciekawy, acz niezbyt wybitny posiłek. Nocleg strasznie zimny z zimną wodą. Co ciekawe, w pokojach są grzejniki, ale jakoś nikt ich centralnie nie włącza. Niezbyt się zregenerowaliśmy.
W Potosi atrakcję na skalę światową stanowią kopalnie cynku i srebra, w których wszystko ręcznie jest wykonywane, a urobek pozyskiwany jest za pomocą dynamitu. Nawet na Discovery o tym było. Przemek: Zachęcam więc dziewczyny do zwiedzania. Nie jest drogo. 80 boliviano z przewodnikiem hiszpańskojęzycznym, 90 boliviano z przewodnikiem angielskojęzycznym. Wycieczka ponoć na 5 godzin. Dziewczyny są niechętne, ale ja mocno przekonuję i decydujemy się kolejnego dnia na tą wycieczkę. Rano zostajemy wyposażeni w ubrania, worek na plecy oraz oświetlenie. Będzie brudno. Kopalnie (jest ich wiele, prowadzą je lokalne kooperatywy) cały czas funkcjonują, więc mamy je oglądać podczas pracy. Ciekawe. Okazuje się, że teoretycznie, bo poniedziałek, który jest dniem świątecznym (tym razem to święto boliwijskiej flagi) nie za bardzo chce się górnikom pracować. My jednak jesteśmy przygotowani na pracujących górników. Każdy z członków wycieczki, oprócz biletu, zakupił… prezenty dla górników. W momencie zakupu biletów informowano nas, by kupić prezent za 15 boliviano na osobę, kiedy jednak podjechaliśmy do sklepu dla górników, już podczas wycieczki, to przewodnik (ponoć były górnik) poinformował, by kupić prezent za 25 boliviano od osoby. W sklepie odbyły się prezentacje możliwych do zakupu prezentów. Zestaw pierwszy był zestawem konsumpcyjnym: soczek i spirytus 96%; drugi także: soczek, liście koki, napój energetyczny; trzeci to zestaw do pracy: laska dynamitu, lont, zapalnik. Na wycieczce było 6 osób, razem z nami. Jedna zakupiła zestaw pierwszy (istotne z punktu widzenia dalszej wycieczki), ktoś tam zestaw drugi, a większość zestaw trzeci (też bardzo istotne). Aga się wyłamała, kupiła rękawiczki. Po zakupach dotarliśmy do kopalni. Miało to miejsce 2 godz. po rozpoczęciu wycieczki. Wchodzimy do kopalni. Nie jest źle. Nikt nie pracuje. Nie kurzy się. Idziemy jakieś 15 min po korytarzach. Po tym czasie przewodnik decyduje , że siadamy w jednej z wnęk. Czas trochę poopowiadać o tym jak trudno się żyje górnikom i… napić się spirytusu rozrobionego z sokiem (zestaw podarunkowy nr 1). W konsumpcji uczestniczy nawet nasz kierowca. Na szczęście „tylko symbolicznie”. Z rozmowy dowiadujemy się, że w żadnej z kopalń nie ma inżynierów. Nad całością wszystkich działających „w górze” kopalń nikt nie czuwa. Tydzień wcześniej protestowali. Protest dotyczył tego, że rząd powinien coś dla nich zmienić, bo jest im trudno: minerały tanieją, jest ich coraz mniej w górze, pracuje się ciężko, więc ci w rządzie muszą coś nowego dla nich wymyślić. To jest identycznie jak z protestem Boliwijczyków pn. „Morze dla Boliwii”. Protestują, bo im się dostęp do morza należy. Protestują i już – inne państwa mają im to po prostu dać. Wróćmy jednak do naszej wizyty w kopalni. Kończymy rozmowy i udajemy się dalej. Przechodzimy, później przeciskamy się przez wąskie korytarze, wchodzimy po drabinach. Nie widzimy ludzi przy pracy. Nie widzimy też narzędzi pracy. Naszemu przewodnikowi przychodzi do głowy pomysł związany z zestawem upominkowym nr 3: zróbmy sobie wybuch. Trzech chłopaków, uczestników wycieczki od razu zareagowało spontanicznym TAK (dwóch po konsumpcji zestawu nr 1, trzeci tj. Przemek, uważa, że Boliwijczycy coś muszą być w stanie porządnie zrobić), dziewczyny się boją. Przewodnik jednak przekonuje, że nawet nie będzie nic widać, tylko słychać. Grupa wyraża zgodę. Będzie BUM! Przygotowanie zapalnika, lontu. Pamiątkowe zdjęcia bez dynamitu i…. odpalamy. Po kilku minutach wielkie BUM nastąpiło. Zahuczało w uszach. Faktycznie nic nie zobaczyliśmy. Pierwsza w życiu eksplozja i to w zamkniętej przestrzeni. Nic się nie stało. W drodze do wyjścia spotykamy…. pierwszego górnika przy pracy. Chwila rozmowy i kierujemy się dalej. Niedaleko wyjścia widzimy jeszcze tutejszego bożka kopalnianego (Aga: to najciekawszy punkt programu. Przemek: nie wiem czemu najciekawszy, ale ma dużego penisa). Bożek tonie w liściach koki. Na rękach dzierży pojemniki z alkoholem, a w ustach ma papierosy. Wszystko w celu zapewnienia powodzenia w pracy górników pod ziemią. Koniec wycieczki. Na szczęście szczęśliwie! Wracamy do hostelu się troszkę odświeżyć i ruszamy w drogę do Tupizy. Droga jest bardzo ładna, ładniejsza niż ta do Potosi, ale niestety fotograf zasypia :). W sumie to nic szczególnego by się nie dało sfotografować. Non stop góry. Przy okazji ciekawostka. Wszystkie firmy transportowe, na wszystkich trasach, którymi się poruszamy… jeżdżą w podobnych godzinach. Np. pomiędzy Potosi a Tupiza kilka firm ma autobusy między 7.00 a 9.00 oraz kilka między 19.00 a 21.00. W pozostałych godzinach busy nie jeżdżą. Nam udało się dowiedzieć od lokalsów, że z alternatywnego dworca autobusowego (eksterminal znajdujący się koło stacji benzynowej) odjeżdżają tzw. vagonetas (czyli kilkunastoosobowe busiki). Oczywiście, nie ma rozkładu jazdy dla nich, jak zbiorą się chętni, to jadą. Skorzystaliśmy właśnie z tej możliwości, bo po kopalni byliśmy gotowi do wyjazdu ok. godz. 15.00. Czekanie na wieczorny autobus miało jeszcze ten minus, że bylibyśmy w Tupizie ok. godz. 2.00 w nocy, czego cały czas chcieliśmy uniknąć w naszej podróży przez Boliwię.
Do Tupizy przyjechaliśmy z dwóch powodów. To w tym miejscu rozpoczynają się czterodniowe wyjazdy na Salar de Uyuni (pustynię solną) oraz stąd właśnie najłatwiej wydostać się w kierunku Argentyny – naszego kolejnego punktu podróży. Zaraz po przybyciu do miasta udajemy się rozeznać możliwości organizacji wycieczki. Wycieczki na pustynię solną i w jej okolice odbywają się dżipami. W dżipie jedzie 4 lub 5 osób, kierowca oraz kucharz. Śpi się w warunkach, oględnie mówiąc, małokomfortowych (bez wody, elektryczności, ogrzewania). Dla nas ma to być najważniejszy punkt programu wizyty w Boliwii. Agencja, z którą chcemy jechać (na podstawie opinii ludzi) na kolejny dzień nie ma miejsc. Musimy więc odpocząć jeden dzień w Tupizie, wycieczkę kupujemy za 1300 boliviano za osobę. Mamy nadzieję, że będzie warto. Jeden dzień wolny w Tupizie przeznaczamy na samodzielną wycieczkę za miasto (z centrum Tupizy 15 min busem lokalnym), by zrobić sobie krótki trekking do Canon del Inca. Dwie godzinki w jedną stronę. Nikt nie powiedział nam jednak, że zaczniemy… na lokalnym wysypisku śmieci, z którego śmieci wiatr rozsiewa po całej okolicy. No cóż, może dalej będzie lepiej. JEST. Widoki przepiękne. Prawnie nie ma ludzi. Świetna pogoda. Przeciwieństwa się przyciągają. Poprzedni dzień to najgorszy dzień naszego wyjazdu, obecnie najpiękniejsze jak dotąd okoliczności przyrody. Reszta na zdjęciach :). Tak sobie właśnie wyobrażamy Dziki Zachód :).
Na zakończenie wpisu prezentujemy najlepszy posiłek w Boliwii, gdzie jedzenie, w naszej ocenie, jest strasznie słabe. Tym razem mięsko (churrasco) było tak świetnie zrobione (jesteśmy blisko Argentyny! Będzie niebawem super jedzonko!), że po raz pierwszy na wyjeździe… wzięliśmy dokładkę czyli kolejną porcję :).
W kolejnym wpisie będzie relacja z wyjazdu na Salar de Uyuni. Było warto. Obecnie, po 2,5 tygodnia w Boliwii dotarliśmy do San Salvador de Jujuy w Argentynie. Zaczynamy kolejny etap podróży.
Co zapamiętamy z Boliwii (kolejność istotna):
- Zdecydowanie nie jest tak tanio jak sobie wyobrażaliśmy
- Ludzie dużo mniej mili niż w Peru
- Zimno
- Problemy z internetem
- Jedzenie dużo gorsze niż w Peru
- Dużo czasu w podróży, także w busach lokalnych i nieturystycznych
- Masa turystów z Francji
Doceniam pracę pisarską, ale tekst mało pomocny dla kogoś, kto chce poznać miejsca, w których byliście. Więcej o atrakcjach, zabytkach a nie o zamkniętym WC w autobusie.
PolubieniePolubienie