Carretera Austral inaczej Ruta 7 (droga nr 7) lub droga Pinocheta – droga długości 1195 km na południu Chile, znaczy w Patagonii
(tyle liczy kilometrów na oficjalnych rozpiskach, jednak na końcu drogi znajduje się tablica informująca o długości 1247 km, różnica prawdopodobnie wynika z ujmowania, bądź nie ujmowania, odcinków wodnych, ale w końcu jesteśmy w Ameryce Południowej, więc kto ich tam wie). Większość drogi to tzw. ripio czyli droga bez nawierzchni asfaltowej, czasami lepiej, czasami gorzej utwardzona, na której cały czas trwają prace budowlane. Niestety, nie wiedzieć dlaczego numeracja poszczególnych kilometrów jest nieciągła (kilka razy zaczyna się od zera, mimo że cały czas jesteśmy na tej samej drodze), w rezultacie czego kilkakrotnie pokonujemy ten sam kilometr w różnych miejscach trasy (kilometry przedstawione poniżej to nasze przybliżone kalkulacje). Carretera Austral to kilka przepraw promowych, trochę małych i maleńkich miejscowości, jedna duża. Paliwo tańsze tam, gdzie przybijają promy, a tam gdzie ich nie ma, jest dużo drożej niż w pozostałej części Chile (pierwotnie wydawało nam się, że im bardziej na południe tym będzie droższe, ale się myliliśmy). Poza tym Carretera Austral to wulkany, góry, lodowce, jeziora, laguny, zatoki, ocean, zwierzęta, ptaki, jednym słowem cudowna przyroda.
Etap 1
Dzień 1 – nocleg na km 33, Lenca
Naszą podróż tą drogą rozpoczęliśmy w dniu 28.10.2015 w Puerto Montt. Na początek na właściwą drogę nie mogliśmy wjechać. Okazało się bowiem, że początek drogi nr 7 jest… w remoncie. W związku z tym remontem pierwotny dojazd do naszej trasy jest całkowicie nieprzejezdny. Oczywiście drogowskazów nikt nie zmodyfikował i dalej kierują one podróżnych na drogę nr 7 czyli do nikąd, a objazdów nikt nie wytyczył. Co ciekawe, nawet robotnicy remontujący początek tej drogi nie byli nam w stanie powiedzieć jak dojechać do fragmentu, którym możemy się poruszać. Makabra.
Jak już znaleźliśmy właściwą drogę to… nie zajechaliśmy nią zbyt daleko. Pierwszego dnia przemieszczaliśmy się bowiem z Bariloche w Argentynie i kiedy wyjeżdżaliśmy z Puerto Montt to godziny były już mocno popołudniowe, więc postanowiliśmy przenocować w okolicach km 33, dokładnie w miejscowości Lenca. Czwarta czy piąta odwiedzana przez nas cabaña, okazała się w końcu logiczna cenowo. Nic specjalnego jeśli chodzi o warunki, ot miejsce do przespania się, w tle kury i psy, do ogrzewania chatki służył nam profesjonalny piecyk.
Etap 2
Dzień 2, 3 – nocleg na km 73, Cisne
Drugiego dnia naszej podróży po Rucie nr 7 wyjechaliśmy wczesnym rankiem tj. o 9.45, by przed dalszą podrożą zrobić 8 km szlak w Parku Alerce Andino. Początek tego szlaku znajdował się 7 km od ruty nr 7 i miejsca, gdzie spaliśmy. Byliśmy u bram wejściowych o godz. 10.00 i ruszyliśmy jako pierwsi turyści tego dnia (wpuszczają w godz. 9.00-16.00). Park interesujący – dużo roślinności lubiącej wilgoć – mchy, porosty – wszędzie zielono i wszystko obrośnięte. Do tego atrakcją jest wodospadzik oraz to, na czym nam (a szczególnie mnie: Przemek) najbardziej zależało, 3000 letnie drzewo Alerce, którego nie udało się zobaczyć tak wiekowego po stronie argentyńskiej. Robi wrażenie, może nie samymi rozmiarami, ale świadomością takiego długiego wieku żyjącego organizmu. Później okazało się, że w wielu miejscach Carretera Austral można zobaczyć tak stare alerce. Wracając spotkaliśmy dokładnie 9 osób idących w kierunku atrakcji parkowych – to zdecydowanie jeszcze nie jest sezon. Szlak kilka kilometrów, mało wymagający, rzec by można, że dla emerytów.
Z parku przejechaliśmy kilkanaście kilometrów rutą 7, po drodze oglądając rybaków wracających z połowów i krążące nad ich głowami dziesiątki mew i pelikanów, aż do… promu. To pierwsze promowanie na tej drodze. Można dokonać go „z biegu”, stawiając się na czas odpłynięcia na promie. Promowanie dość krótkie – 45 min. Po drugiej stronie lądu przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów po drodze, gdzie niestety już asfaltu nie było – zaczęło się ripio, które będzie odtąd często z nami. W wielu miejscach widać też, że cały czas trwają prace nad nawierzchnią drogi. Często ruch jest wstrzymywany, a pracownicy pracują całymi rodzinami (z dziećmi).
Dzień zakończyliśmy na km 73, w Cisne, w cabaña nad rzeką (dużo przyjemniejsza niż noc wcześniej).
Wieczorem podjechaliśmy jeszcze do Hornopiren, by zakupić bilety na kolejny prom (trzeba kupować z wyprzedzeniem, kursuje tylko jeden prom dziennie). W biurze, które ciężko było znaleźć, bo nie miało żadnych oznaczeń zewnętrznych (A po co? Jeszcze by przychodziło więcej osób, które coś chcą.), obsługiwała nas miła pani, ale system sprzedaży biletów zastrajkował i zakup realizowaliśmy drobne 45 min. Ostatecznie z powodzeniem. Wybraliśmy się także do biura Parku Narodowego Hornopiren, by dowiedzieć się, co możemy w nim zobaczyć. Obsługujący nas pracownik parku stwierdził, że żadnych mapek i ulotek nie ma, bo jeszcze nie doszły (cały czas jesteśmy w niskim sezonie) i dotrą gdzieś w styczniu. A tak w ogóle to, żeby dostać się do Parku, trzeba jechać 10 km drogą, jak ona się skończy, to 4 godz iść z buta i dopiero później zaczynają się szlaki. Niezła reklama. Sprawdzamy w przewodniku przekazane nam informacje i ostatecznie rezygnujemy z chodzenia po tym parku.
Na nabrzeżu w Hornopiren pytamy lokalnego chłopaka, gdzie tu można kupić świeżą rybę. Słyszymy, że jak chcemy, to on jest rybakiem i „zaraz” nam może sprzedać. Reflektujemy, choć nie wiemy jaka to ryba i jakie koszty. „Zaraz” trwa jakieś 20 min, po których rybak wraca z tuzinem małych rybek i sprzedaje nam je za jeszcze mniejsze pieniądze. Dzień kończymy kolacją z pyszną, świeżą rybką. Pierwszy raz od 4 miesięcy.
Drugiego dnia decydujemy się przejechać dopołudnia drogą wiodącą nabrzeżem z powrotem przebyty odcinek (Ruta Costera). Okazuje się, że zamiast 20 km rutą 7, nabrzeżem pokonujemy prawie… 60 km. Zdecydowanie było warto – malutkie miejscowości, piękne widoki, przyroda na wyciągnięcie ręki (nawet padlinożercy). W jednym z miejsc informacja „Mostek w złym stanie”. Okazało się, że w tym przypadku zły stan oznacza, że jest on kompletnie nieprzejezdny. Widać też sporo tutejszego „rabarbaru”, którym zajadają się lokalsi (łodyga).
Po południu pojechaliśmy do Pichanco. Co ciekawe, do tej miejscowości wiedzie ruta nr 7 (km 134), ale kolejnego dnia będziemy się promować, by kontynuować naszą podróż rutą 7 z Hornopiren (km 99). Niestety ten 35-kilometrowy odcinek to nic ciekawego, a droga bardzo słaba – ripio z dziurami i licznymi kamieniami – ciężko rozwinąć prędkość większą niż 30km/godz. Zobaczyliśmy też typowy sklepik, który później wielokrotnie podczas drogi na południe będziemy widywać, zorganizowany w domu lub przy domu właściciela.
Etap 3
Dzień 4, 5 – nocleg na 190km, Santa Barbara
Kolejny dzień to akcja „promowanie”. Ciekawostka polega na tym, że jest to transport tzw. bimodalny. Najpierw jest odcinek 3,5 godz. płynięcia promem, następnie wszyscy wsiadają w swoje samochody, by przejechać lądem odcinek 10 km (osoby niezmotoryzowane muszą skorzystać z podstawionego autobusu). Na tym odcinku jest tylko las i nic więcej. Następnie dojeżdża się do kolejnego promu, na który trzeba się ponownie załadować, by płynąć kolejne 30 min. Co ciekawe, drugi prom jest znacząco mniejszy od pierwszego i nie wszyscy się na nim mieszczą „za pierwszym podejściem”. Wjeżdżamy tyłem (Po raz pierwszy w ten sposób wjeżdżamy na prom. W Chile na małych promach to standard.) i wydaje nam się, że nasz samochód będzie ostatnim, który udało się „załadować”, ale sterujący ruchem mówi, żebyśmy mocniej „przytulili się” do sąsiedniego samochodu i na malutkie miejsce obok wjeżdża kolejny samochód osobowy, a gdy on kończy swoje manewry widzimy jeszcze jednego pickupa wjeżdżającego na prom i zastanawiamy się, gdzie on stanie, bo już nie ma wolnego miejsca. Nic bardziej mylnego – pickup staje prostopadle do naszego samochodu. Oczywiście wszystkie samochody stoją tak ściśnięte, że nie da rady opuścić samochodu na promie.
Po przybiciu do stałego lądu kierujemy się na Chaiten. Droga wiedzie cały czas przez Park Pumalin – największy na świecie prywatny park przyrodniczy. Jest on naprawdę olbrzymi, 3250 km2. Do Chaiten nie dojeżdżamy. Znajdujemy cabaña w Santa Barbara, jakieś 10 km przed Chaiten, 50 m za byłym lotniskiem. Lotnisko to zostało uruchomione na Ruta 7 (po prostu poszerzyli trochę drogę i zrobili pas startowy) po wybuchu wulkanu Chaiten w 2008 roku. Po erupcji wulkan „urósł” o 200 m, do tego nieustannie „puszcza dymka”. Drugiego dnia wybieramy się właśnie na ten wulkan. Teraz jest już wygasły, a od 2010 park ponownie jest otwarty dla turystów. Ponoć ścieżka jest zamknięta, ale jeśli mamy ochotę iść, to nie ma problemu – możemy to zrobić, taką informację uzyskujemy od pracownika parku. Ścieżka ta to odcinek 2200 m z przewyższeniem 600 m – czyli jest to bardzo trudny odcinek, wiodący cały czas pod górę, na końcówce z osuwającą się ziemią. Dajemy radę. Widok jest imponujący.
Mamy jeszcze trochę energii i decydujemy się na jeszcze jeden szlak – delikatne 3 godziny na wodospady – Cascadas Escondidas. Na tym szlaku nikogo nie spotykamy. Okazuje się, że na wodospady trzeba podejść i to dość dużo. Roztaczające się przed nami widoki są jednak bardzo interesujące.
Etap 4
Dzień 6 – nocleg na 277km (+73km zjazd w kierunku na granicę), 15km przed Futaleufu
Wyjeżdżamy z Parku Pumalin (wyjazd jest jakieś 100 km za wjazdem). Po drodze przejeżdżamy koło innego wejścia do parku (Entrada Amarilla). Patrzymy na tablicę informacyjną. Ładnie rozpisane szlaki i masa campingów (super przygotowanie!). Na ostatniej pozycji czytamy, że 20 km jest do lodowca, drogą. Decydujemy się podjechać. Okazuje się, że do wszystkich szklaków wskazanych na mapie oraz campingów można dojechać samochodem jednak na 10 km jest…. duża rzeka i nawet 4runner nie da rady jej pokonać. Zawracamy.
Po drodze spotykamy parę turystów. Oczekują na podwiezienie. Informujemy, że my jedziemy jeszcze jakieś 50 km rutą 7, ale później skręcamy z głównej drogi na Futaleufu (przy granicy z Argentyną). Chcemy zobaczyć tą, ponoć bardzo ładnie położoną, miejscowość. Pasuje im to. Po drodze zdecydują, gdzie wysiądą. Ostatecznie zdecydowali, że… jadą z nami do końca. Po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy mamy towarzystwo – wspólnie bierzemy cabaña na 4 osoby. Futaleufu okazuje się faktycznie bardzo miłą miejscowością, uroczo położoną między górami, a nasi towarzysze (Martin i Mareike) okazują się parą Niemców, z tym że on ma rodziców emigrantów z Gdańska i płynnie mówi po polsku. W marcu 2016 będą kończyli swoją wycieczkę RTW. Oni zaczęli od Azji, następnie odwiedzili Australię i Nową Zelandię. Przy wieczornym posiłku wzajemnie dzielimy się doświadczeniami z podróży.
Etap 5
Dzień 7 – nocleg na 397km, Puyuhuapi
Dalej w cztery osoby podążamy w dół ruty 7. My chcemy dojechać w okolice Puyuhuapi, by kolejnego dnia iść do parku Queulat. Oni chcą jechać do Coyhaique, by dotrzeć do bankomatu (oj, z tym jest ciężko na ruta 7, my wiedząc o tym podróżujemy z gotówką) i jak najszybciej trafić na południe. Odcinek ruty 7, którym przemieszczamy się tego dnia jest bardzo mało uczęszczany, a jakość drogi jest niska, wątpimy, by udało im się złapać jakiś samochód, proponujemy zatem, by zostali z nami chwilę dłużej. Ich decyzja jest jednak inna. Wysadzamy ich 25 km za Puyuhuapi, stoimy i jeszcze kilka minut rozmawiamy. Nadjeżdża pierwszy samochód, jeden z nielicznych na tej drodze. Zatrzymuje się. Samochód jedzie do Coyhaique i chętnie zabiera naszych towarzyszy. Mają szczęście. Wracając na Puyuhuapi jedziemy 30 min i mijamy tylko 2 kolejne samochody. Poza tym Chilijczycy nie są zbyt chętni do podwożenia autostopowiczów.
My wracamy do Puyahuapi po wizycie na bramie wejściowej w parku Queulat (ciężko się zorientować, bo żadne drogowskazy do niego nie prowadzą). Kolejnego dnia planujemy obejrzeć lodowiec. W Puyahuapi okazuje się, że ceny noclegów dramatycznie podskoczyły od wizyty w Futaleufu, a ich jakość… spadła. Decydujemy się na spanie w Hosteria. Wszystko jest w miarę OK, ale wieczorem odkryliśmy, że w łazience nie ma oświetlenia i jest to pierwszy, od czasu San Pedro de Atacama, nocleg bez ogrzewania. Ciekawe. Na kolację, po raz pierwszy od dawna, idziemy do lokalnej knajpy (mamy dość makaronów, sosów, zupek syntetycznych oraz parówek, do tego nasza gospodyni jest niechętna byśmy korzystali z jej kuchni). Gospodyni Hosterii skierowała nas do jedynego lokalu czynnego w okolicy. Oceniając go wyłącznie po wyglądzie zewnętrznym – lepiej nie wchodzić. Wewnątrz dużo lepiej, a kotlecik wołowy i morszczuk z frytkami to spora odmiana. Jest godzina 22.00. Właśnie zaszło słońce. Czekamy co przyniesie kolejny dzień.
Etap 6
Dzień 8, 9 – nocleg na 487km, 2km za Villa Amengual
Dziś czas na lodowiec. Jesteśmy w parku Quelat. Świetna pogoda. Mamy do pokonania 3 szlaki – pierwszy, króciutki, na punkt widokowy… 200 m. Następnie na lagunę 600 m oraz ostatni, pod lodowiec 3,2 km (odległości w jedną stronę). Wszystkie prowadzą niemal z tego samego miejsca startowego, więc dystanse musimy pokonać dwukrotnie. Na lagunie słońce nam świeci od frontu, więc zdjęcia słabiutkie, ale za to słyszymy i widzimy jak lodowiec się przesuwa i wielka jego część spada w przepaść. Niezapomniane widowisko. Pod lodowcem jest jeszcze ładniej. Po tym jak z punktu widokowego odchodzi francuska, rozwrzeszczana rodzinka z dziećmi, zostajemy sam na sam z lodowcem.
Po chwili kontemplacji schodzimy do punktu startowego. Jedziemy dalej na południe. Droga jest słaba. Ripio z dużą ilością kamieni i piasku. Około 50 km do Villa Amengual pokonujemy w czasie ponad godzinę. Za tą maleńką miejscowością znajdujemy fantastyczną cabaña – położona w dolinie, gdzie nie zerknąć to szczyty górskie wkoło. Poza tym właściciele mają pozytywną misję ekologiczną – dom wykonany w stylu rustykalnym – drewniane ściany z belek uszczelnionych błotem, kuchnia tylko na piec opalany drewnem (tym samym piecem robi się ciepłą wodę w domku), łazienka kamienno-drewniana. Super. Po sporych negocjacjach cenowych (jak do tej pory ani razu nie zapłaciliśmy ceny wskazanej przez właściciela, zawsze negocjujemy) zostajemy na dwie noce.
Minusem takiej lokalizacji jest odcięcie od cywilizacji – brak Internetu i telefonu – w tej akurat lokalizacji jest zasięg sieci Movistar, my dysponujemy Entelem. Kolejnego dnia jedziemy do Puerto Cisne (ok. 60 km w jedną stronę, większość po asfalcie) zobaczyć malutkie ponoć miasteczko oraz… skontaktować się z cywilizacją. Dojeżdżamy – mają Entela :). Mają też bezpłatne wi-fi, które występuje w niektórych, daleko położonych chilijskich miasteczkach, ale akurat w Puerto Cisne nie działa (zresztą jak w większości miejsc – jest sieć lokalna ale brak Internetu). Miasteczko ładne ale zachwytów nie budzi. Aga się przespała, ja nadrobiłem kontakty. Przed wyjechaniem z miejscowości chcemy kupić coś świeżego do jedzenia na obiad. Pytamy, gdzie tu można kupić świeżą rybę do przyrządzenia. W jednym ze sklepików na nabrzeżu kierują nas dwa budynki dalej. Okazuje się, że jest to… restauracja. Wchodzimy i pytamy czy nie sprzedadzą nam ryby, byśmy mogli sami sobie przyrządzić. Mówią, że to nie jest standardowe postępowanie, ale sprawa jest do załatwienia. Mają łososia i morszczuka (merluza) – pytają, co chcemy. My słyszeliśmy, że łosoś w tym kraju to pomyłka (tylko hodowlany, faszerowany antybiotykami). Wybieramy morszczuka. Miła pani pyta się ile. Mówimy jak zawsze – na dwie osoby. Przynosi nam piękny, duży płat ryby (jakieś pół kilo). Nie spodziewamy się wiele do zapłaty, więc pytamy, ile się należy, a pani nam mówi, że nic i życzy smacznego :).
Wracamy do chatki odpocząć, a następnie przyrządzić rybę. Rybka bardzo dobra, ale przygotowywanie jej na piecu opalanym drzewem to spore wyzwanie.
Etap 7
Dzień 10, 11 – nocleg na 700km (+ 42km zjazd w kierunku na jezioro), Puerto Ing. Ibanez
Przejazd z Villa Amengual to komfort jakiego dawno nie doświadczyliśmy – cały dzień asfalt! Dzięki temu przejechaliśmy dość długi odcinek – w sumie ponad 300 km. Do Puerto Aisen cały czas prowadzi droga górska, z licznymi ośnieżonymi szczytami. Przy Puerto Aisen ruch znacząco wzrasta – to tutaj dopływają dalekobieżne promy z Puerto Montt. W Puerto Aisen kolejny raz zawodzi nas mapa, którą mamy (mapa drogowa Argentyny, z pełnym Chile, jak się chwalą na okładce). Chcemy dojechać do Puerto Chacabuco, by zorientować rejsy na Lagunę San Rafael i przespać się pod lodowcem. Z mapy wynika, że musimy wyjechać na główną drogę i kolejnym z niej zjazdem dotrzeć do Chacabuco. Okazuje się, że jednak jest inaczej, mianowicie trzeba było przejechać do końca Aisen i dalej tą drogą podążać. My już zrobiliśmy „rogala”, więc nie chce się nam wracać. Poza tym na naszej mapie niejednokrotnie nazwy miejscowości są inne niż w rzeczywistości (szczególnie w Chile), a wielu mniejszych dróg wcale nie ma zaznaczonych.
Docieramy do Coihaique – największej miejscowości na Carretera Austral – 60.000 mieszkańców, nazywana jest regionalną stolicą. Tutaj chcemy zrobić zakupy na kolejne 2 tygodnie. Krótki pobyt w tym miejscu pokazuje nam, że odzwyczailiśmy się od dużych miejscowości. Ta ma jeden olbrzymi plus – jest położona przepięknie w górach.
Jedziemy dalej w kierunku największego lotniska w rejonie tj. Balmaceda – tutaj większość turystów dociera samolotem z Santiago, by zacząć swoją przygodę w Patagonii. Trafiamy na przepiękną krzyżówkę drogi 7 z drogą prowadzącą do Puerto Ingeniero Ibanez. Decydujemy się zajechać do tego portu na dwie noce. Znajdujemy cabaña. Mili gospodarze – bardzo rozmowni, zajmują się min. produkcją przetworów domowej roboty i wynajmem domków dla turystów (dwa domki, trzeci w trakcie budowy). Informują, że tego wieczora w wiosce jest impreza związana z lokalnym rękodziełem. Wybieramy się zatem do miejscowej szkoły, gdzie na sali gimnastycznej odbywa się… spotkanie całej wioski i okolic, a nasz gospodarz okazuje się być… burmistrzem miasteczka. Nie są to targi rękodzieła. To święto rękodzieła, na którym są podziękowania dla najbardziej zasłużonych rękodzielników regionu. Ciekawe przeżycie.
Dzień drugi w tym miejscu to permanentny odpoczynek wzbogacony wieczornym wyjazdem na granicę chilijsko-argentyńską. Obsługa graniczna chilijska jest 20 km od linii granicznej, jednak w momencie naszego przejazdu już nie działa – w końcu jest sobota wieczór. Tak słabą jakościowo drogą jeszcze nie jechaliśmy, a już szczególnie na granicę. Widoki za to są oszałamiające min. na największe jezioro w Chile – Lago Gran Carrera (ponieważ jest jeziorem granicznym z Argentyną, to po drugiej stronie granicy ma oczywiście inną nazwę – Lago Buenos Aires) oraz na dziwną, dwukolorową górę, gdzie kolory oddzielone są od siebie niczym od linijki.
Etap 8
Dzień 12 – nocleg na 907km, Puerto Bertrand
Nastąpiło kolejne pożegnanie z asfaltem. Do końca Carretera Austral pozostało już tylko ripio. Dodatkowo na odcinku, którym dziś jedziemy, toczy się wiele prac drogowych. Początek był bardzo ładny. Przepiękne widoczki, w końcu to tego dnia przejechaliśmy przez najwyżej położony punkt Carretera Austral.
Dojechaliśmy do Rio Tranquilo. Miejsce to słynne jest z wycieczek do Cuevas, Catedral i Capilla Marmol – są to dziwne formy skalne w marmurze – stalaktyty, stalagmity, kolumny oraz jaskinie. Ta lokalizacja była jednym z głównych powodów zakupu samochodu, ciężko tutaj bowiem dostać się transportem zorganizowanym. Czy faktycznie było warto, oceńcie sami na podstawie załączonych zdjęć. Do samych form skalnych można dostać się tylko z wody, łódką, w ramach wyjazdu zorganizowanego, można również indywidualnie wynająć łódkę lub podpłynąć kajakiem. Z kajaka zrezygnowaliśmy, bo fale były za duże (poza tym okazało się, że trzeba pokonać spory kawałek). Wynajem łódki na wyłączność był koszmarnie drogi, tak więc pozostała nam tylko opcja z łódką zorganizowaną (grupową), która, jak wszystko co zorganizowane, ma to do siebie, że wszystko musi odbywać się szybko.
Po wizycie w jaskiniach podjęliśmy decyzję, że jedziemy dalej, w końcu była jeszcze w miarę wczesna godzina. Dojechaliśmy do kolejnej lokalizacji tj. do El Maiten, która okazała się być kilkoma zabudowaniami z kosmicznie drogim zakwaterowaniem. Pojechaliśmy więc do Puerto Gaudal, kolejne 10 km. Tam jeszcze gorzej – baza noclegowa prawie nie istnieje, a ceny z kosmosu (może nie tak jak w El Maiten ale równie pojechane). Jedyny ratunek to przemieścić się do Puerto Bertrand. Tam, po mocnych poszukiwaniach, znaleźliśmy przeszacowany, ale nie aż tak bardzo, nocleg i zakończyliśmy dzień po 300 km przejechanych w ripio.
Etap 9
Dzień 13 – nocleg na 952km, Cochrane
Ten dzień spędziliśmy spokojnie. Po dniu wcześniejszym mieliśmy lekko dość. Postanowiliśmy zatem, że przemieścimy się jedynie ok. 50 km. Dojechaliśmy do Cochrane, gdzie udało się znaleźć nocleg w rozsądnej cenie. Popołudniem odpoczywaliśmy, a pod wieczór wybraliśmy się samochodem w kierunku na tutejszy park (reserva natural). Nie dojechaliśmy tam, gdyż po drodze skręciliśmy nad okoliczne jezioro. Przebyliśmy 20 km po drodze, po której nikt nie jeździ i na końcu spotkaliśmy… zaparkowany samochód dostosowany do spania w środku z parą Austriaków. Chwilę, nawet dość dłuższą, porozmawialiśmy. My przy nich jesteśmy zawodnicy krótkodystansowi. Okazało się, że oni są w podróży… od 8 lat i jeszcze jej nie kończą. Ciekawie jest móc porozmawiać z takimi ludźmi.
Etap 10
Dzień 14, 15– nocleg na 1195km, Villa o’Higgins
Z Cochrane jedziemy na koniec Carretera Austral. Droga jest tak przygotowana, że można zjechać z Cochrane na jej koniec w Villa o’Higgins, ale później niestety trzeba wrócić ponownie do Cochrane, bo nie ma innej drogi wyjazdowej z Carretera Austral. Gdybyśmy byli zainteresowani i nie mieli samochodu istnieje opcja przedostania się do Argentyny, ponoć ciekawym, szlakiem (prom + szlak na nogach lub na koniu + autobus). Niestety, dla nas nie jest to możliwa opcja, więc będziemy musieli wrócić tą samą drogą. Z Cochrane jest 240 km do końca Carretera Austral, co oznacza, razem z promowaniem, ok. 6-7 godzin w jedną stronę. W drodze na prom mija się tylko jedną miejscowość (Caleta Tortel, do której trzeba zjechać ok. 25 km z drogi głównej) – decydujemy, że pojedziemy do niej w drodze powrotnej. Jadąc na południe spieszymy się, by zdążyć na prom w Puerto Yungay. To kolejna przeprawa promowa, już ostatnia (pierwsza darmowa). Niestety odchodzą tylko dwa promy dziennie (godz. 12.00 i 15.00, w sezonie godz. 10.00, 12.00, 18.00).
Po przepromowaniu, na spokojnie, zdążamy do celu naszej podróży. Jakość drogi jest najniższa na całej Carretera Austral. Podróżowanie z prędkością 30-60 km/h (zależnie od fragmentu drogi) jest jednak możliwe, jeśli dysponuje się samochodem 4×4. Jadąc zauważamy, że jest jakaś droga w prawo, prowadząca do Rio Pascua. Oczywiście nie ma tego na naszej mapie, nawet w Google Maps tej drogi nie ma. Zjeżdżamy zatem w poszukiwaniu przygody. Znajdujemy kilka wielkoobszarowych farm i przepiękne widoki.
Na ostatnim odcinku drogi mijamy też z rzadka rozsiane duże gospodarstwa ze skromnymi zabudowaniami gospodarczymi. Trzeba mieć niezłe zacięcie, by tu mieszkać – brak prądu sieciowego (zazwyczaj solary lub generatory prądu), daleko do cywilizacji, tylko dwa promy dziennie, brak telefonii, brak Internetu. Poza tym w tym dniu Patagonia dała się nam we znaki – ochłodziło się (ok. 10-12 st. w trakcie dnia) i przeraźliwie wiało. W ostatnich dniach odczuwamy zmianę klimatu.
Na koniec dnia docieramy do Villa o’Higgins i kilka kilometrów za wioską znajdujemy tablicę informującą, że jesteśmy na ostatnim kilometrze Carretera Austral. Samo miasteczko (Villa o’Higgins) jest malutkie – stacja benzynowa (Ciekawostka: Stacja jest czynna 24 godziny na dobę. Dostawy paliwa są w każdy piątek. Dziennie ze stacji korzysta 30-50 samochodów), kilkanaście miejsc noclegowych i 500 stałych mieszkańców (ponoć w większości tych, co pracowali przy budowie drogi prowadzącej do miasta oraz wcześniej pracowali w Argentynie, ale że Chilijczyków w Argentynie nie lubią, więc znaleźli sobie miejsce zamieszkania bardzo blisko granicy). Co ciekawe, w tak małej miejscowości w urzędzie miasta zatrudnionych jest… 20 urzędników. Nie mówimy tu o ludziach dokonujących budowy drogi czy też rozbudowujących miasto robotnikach. Oni to osobna bajka.
W tej okolicy wypasów noclegowo-konsumpcyjnych nie należy się spodziewać, za to widoki są przepiękne. Magiczne jest, że w takim miejscu (zresztą i we wcześniejszych miejscach na Carretera Austral) jest tak, że jedzie się przez odludne tereny, gdzie nie ma dostępu jakiejkolwiek telefonii. Jednak po dojechaniu do każdego miasteczka jest minimum zasięg jednej sieci (najczęściej jest to Entel, z czego się cieszymy, bo właśnie taką kartę SIM posiadamy, anteny satelitarne ale koszty rozmowy standardowe) i zdarza się również bezpłatny Internet bezprzewodowy (niestety zazwyczaj nie działa).
Z gospodarzami ustalamy jakie szlaki mogą być dla nas interesujące i osiągalne. Kolejnego dnia idziemy na szlak Altavista z widokiem na miasteczko, otaczające jezioro i góry oraz lodowce (tutaj też mają, nawet od razu dwa). Drugi szlak to Mirrador del Valle, ale kończymy go na pierwszym punkcie widokowym. Szlak można kontynuować aż do lodowca Mosco, ale to trudna wyprawa na dwa dni. Z ciekawostek, jest jeszcze możliwy do przejścia szlak Cerro Submarino, który prowadzi do lodowca Submarino i po drodze do niego… należy przekroczyć granicę z Argentyną, by później wrócić ponownie do Chile i pójść pod lodowiec.
Na zakończenie dnia jedziemy nad Rio Mayer – 40 km w jedną stronę, gdzie zlokalizowany jest kolejny punkt graniczny. Ciekawostką jest to, że od strony chilijskiej jest droga i pełna infrastruktura dająca możliwości uruchomienia małego przejścia granicznego. Po stronie argentyńskiej ponoć też tak jest. Przejścia jednak nie ma, bo po stronie argentyńskiej brakuje ok. 1,5 km połączenia nad rozlewiskiem rzeki Mayer, a Argentyńczycy nie kwapią się, by go uzupełnić, bo to raczej droga sprawa będzie.
Z Villa o’Higgins do El Chalten w Argentynie (kolejny punkt na naszej mapie podróży) dzieli nas dystans ok. 130 km. Niestety, ze względu na brak możliwości przekroczenia granicy w niedalekiej odległości będziemy musieli pokonać odcinek 1000 km, aby tam dotrzeć.
Epilog – droga powrotna
Podczas powrotu z Villa o’Higgins zajeżdżamy do Caleta Tortel, 25 km od głównej drogi. Miejscowość dość specyficzna – prowadzi do niej droga wjazdowa zakończona dużym parkingiem, później w miasteczku dróg nie ma. Domki są ze sobą połączone drewnianymi pomostami. Jeden z pomostów wiedzie przez całe miasteczko wzdłuż nabrzeża (ok. 2 km), jest też pomost nad wioską (niestety, ze względu na góry nie jest poprowadzony przez całą wioskę) oraz krótsze pomosty prowadzące do poszczególnych domów, większość z nich prowadzi tylko do tych domostw i nie da się przejść dalej (mimo, że na mapie otrzymanej w informacji turystycznej zaznaczono, że prawie wszystkie są przelotowe). Dodatkowo podczas naszej wizyty w tym miejscu leje deszcz. Pomosty nie są oczywiście oznaczone, więc dłuższą chwilę zajmuje nam znalezienie drogi powrotnej na parking.
Nocujemy ponownie w Cochrane. Kolejnego dnia, na wyjeździe z wioski spotykamy… znaną nam niemiecką parę podróżników. Zabieramy ich ze sobą w dalszą podróż. Okazuje się później, że będą nam towarzyszyć przez kolejne 5 dni. Póki co wspólnie powracamy. W okolicach Puerto Bertrand zatrzymujemy się na chwilę, by zobaczyć Confluencia Rio Baker y Rio Nef (zbieg rzeki Rio Baker oraz Rio Nef). Pierwsza z rzek ma swoje źródło w… jeziorze Gran Carrera (Rio Baker, kolor turkusowy), druga wypływa spod lodowca (Rio Nef, kolor szary). Zupełnie różne kolory wody, a w miejscu ich zbiegu po prostu bajkowy widok.
Z Carretera Austral skręcamy na Chile Chico, na malowniczą drogę o długości 110 km, biegnącą wzdłuż największego jeziora w Chile – Lago Gran Carrera i prowadzącą do granicy kraju. Wcześniej podziwialiśmy już wspomniane jezioro, ale z drugiego brzegu, czyli podczas naszego pobytu w Puerto Ibanez.
Na granicy z Argentyną kończy się droga w ripio, teraz czekają nas dłuższe fragmenty po asfalcie. Kolejnego dnia chcemy dojechać do Gobernador Gregores w Argentynie, by tam przenocować. Droga jest bardzo dobrej jakości, ale wiatr jest tak duży, że trzeba się nieźle namęczyć, aby utrzymać kierownicę samochodu cały czas na wprost. Docieramy na miejsce po południu. Okazuje się, że… wszystkie noclegi są zajęte, bo akurat w miasteczku odbywa się impreza dla dzieci z całego dystryktu. Jedziemy więc dalej, kolejne 140 km (niestety część w ripio) do Tres Lagos. Już w godzinach mocno wieczornych udaje nam się znaleźć nocleg. A zbyt wiele miejsc do spania tu nie ma. Mamy jednak szczęście.
Kolejnego dnia zmierzamy do El Chalten, ale to już historia na kolejny wpis.
PS. Z przyrodą ożywioną mamy problemy, czasem większe, czasem mniejsze, by ją uwiecznić na zdjęciach. Na Carretera Austral i w jej okolicach można zaobserwować masę ptactwa, w tym kondory i duże ptaki drapieżne, zające, które czekają tylko, by nadjechał samochód i wtedy zaczynają kicać oraz dużo zwierząt domowych: krowy, owce, konie. W drodze powrotnej, już po stronie argentyńskiej, obserwujemy tuż przy drodze liczne pancerniki (niektóre znajdują się na drodze, ale już bez oznak życia), guanaco (podobne do vicuna) oraz strusie. Huemuli, czyli tutejszej odmiany jelenia, nigdzie nie widzimy, mimo że dużo znaków ostrzega przed ich obecnością.