Park Torres del Paine – W Trek

W dniach od 2-go do 8-go grudnia odbyliśmy trek w najsłynniejszym chilijskim parku narodowym w Patagonii.

Wersja skrótowa dla tych, co nie lubią dużo czytać:

Podczas tych siedmiu dniu przeszliśmy w sumie 103 kilometry i przelaliśmy hektolitry potu. Niby nic wielkiego, ale w takich warunkach jeszcze po górach nie chodziliśmy. Podczas tej wędrówki zmagaliśmy się z ciężkim podłożem (duże głazy), deszczem oraz wiatrem, który był w stanie powalić człowieka (byliśmy świadkami takiego zdarzenia). Na szczęście spaliśmy na schroniskach (jak turysta luksusowy), ale jedzenie przygotowywaliśmy sobie sami (jak turysta standardowy). Podsumowując, bawiliśmy się nieźle.

 

Wersja pełna:

3 dni przed rozpoczęciem treku dotarliśmy do Puerto Natales, miasteczka oddalonego o 120 km od Parku Narodowego Torres del Paine. Czas jaki pozostał nam do rozpoczęcia wędrówki po górach wykorzystaliśmy na regenerację i zwiedzenie miasteczka, w którym trwały właśnie przygotowania do nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Dziwne to uczucie patrzeć na Mikołaja oraz szopkę ustawioną w centralnym punkcie miasta, gdy temperatura powietrza wynosi około 20 st. (trafił nam się piękny, słoneczny dzień).

Co do samego Parku Torres del Paine, to nasza przygoda rozpoczęła się jeszcze w Polsce, na etapie planowania wyjazdu do Ameryki Południowej. Okazało się, że w parku tym jest ogromny problem z noclegami w schroniskach (mała ich ilość i mała pojemność, rzędu 20-40 osób), więc jeśli chce się w nich spać, trzeba je rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Duże wyprzedzenie oznacza w tym przypadku… 8 miesięcy. Alternatywą jest spanie w namiotach, co jak przekonaliśmy się podczas treku, nie jest dla nas (panują tu warunki ekstremalne: silny wiatr, deszcz i temperatura rzędu kilku stopni). Wszystkie schroniska w parku są prywatne, podobnie większość pól namiotowych. Operatorami prywatnych miejsc noclegowych są dwie firmy: Fantastico Sur i Vertice Patagonia. Rezerwacji należy dokonać przez Internet, a następnie dokonać płatności on-line kartą kredytową. Niby nic trudnego, ale za schroniska firmy Vertice Patagonia płaciliśmy bagatela… 2 miesiące, bo był problem z chilijskim systemem autoryzacji płatności Web pay, z którego firma ta korzysta.

Po głównej części parku prowadzi tylko jeden szlak. Ze względu na swój kształt (litera W) jest nazywany W Trek. Co ciekawe, około 1/3 trasy prowadzi przez teren prywatny wyłączony z obszaru parku. Dla twardzieli przewidziana jest możliwość zrobienia pełnej pętli i połączenia obu końców literki „W” (tzw. „circut” lub „O”, czas potrzebny na przejście to 7-8 dni). My zdecydowaliśmy się tylko na „W”. Pełna pętla to trochę wspinaczki oraz dużo dłuższe czasy przejścia przewidziane na jeden dzień, bo niestety można skorzystać tylko z jednego schroniska w tej dodatkowej części szlaku (pól namiotowych jest więcej, ale jak pisaliśmy, to nie dla nas).

Wyruszyliśmy 2 grudnia 2015. Chodziliśmy bardzo spokojnie. Całość zajęła nam 7 dni (6 nocy). W czasie kiedy my odbywaliśmy trekking, na szlaku można było spotkać masę turystów, głównie zagranicznych. Jest to drugie miejsce po El Chalten i po El Calafate (oba w Argentynie), gdzie językiem dominującym jest angielski a nie hiszpański. Spotkaliśmy także Polaków, po raz pierwszy w takich ilościach (w sumie ok. 10 osób).

 

Poniżej szczegółowa relacja z naszych zmagań z pogodą oraz z samym sobą :).

 

Dzień 1 – przeszliśmy 5,5 km

Rozpoczynamy rano od ogólnych widoków w parku oraz króciutkiego szlaku „na rozgrzewkę”, by zobaczyć Los Cuernos. Na zasadniczy trek (od wschodniej części literki W) przemieszamy się  w okolice Hotelu Las Torres, gdzie parkujemy samochód. Wchodzimy 3 godziny na schronisko El Chileno. Troszkę się pocimy, bo idziemy pierwszy dzień z pełnymi plecakami. Widoki słabe.

Z perspektywy czasu okazało się, że schronisko El Chileno było najgorszym ze wszystkich schronisk przez nas odwiedzonych (pokoje 8 osobowe, łóżka piętrowe z drabinkami na pierwsze i drugie piętro, kuchnia przycampingowa mała i nikt w niej nie sprząta, okno w pokoju się nie zamyka, więc w nocy ostro wieje chłodem). Ciekawostką okazuje się to, że pośród osób śpiących na tym schronisku (na kolejnych będzie podobnie) prawie nikt nie żywi się samodzielnie, większość wykupuje jedzenie na schronisku (ludzie opowiadają, że niezbyt smaczne a na pewno bardzo drogie) i prawie wszyscy chodzą po górach bez śpiworów, te po prostu wypożyczają na każdym odwiedzanym schronisku. Z jedzeniem na schronisku jest tak, że każdy z niego korzystający musi się zapisać na określoną godzinę konsumpcji i przez to na jadalni albo przygotowują posiłek, albo ktoś je posiłek, albo odbywa się sprzątanie po posiłku. Dla tradycyjnego turysty oznacza to, że nie za bardzo jest czas, by na tej jadalni na spokojnie siąść, nie wspominając już o konsumpcji własnego jedzenia. Jako, że my z posiłków serwowanych nie korzystamy (przygotowujemy jedzenie samodzielnie, czyli tak jak ludzie śpiący na polach namiotowych), przez część dnia mamy więc rzeczywistość biwakową z pola namiotowego (czas przygotowywania i spożywania posiłków), a przez część dnia – rzeczywistość dziwnego schroniska (nocleg). Mentalnie chyba jest nam bliżej do „namiotowiczów”, ale wiatr i zimno zmusza nas do spania w schroniskach.

Przy okazji uwaga praktyczna, z której i my skorzystaliśmy, a znaleźliśmy ją na jakimś blogu: „Weź ze sobą do parku tyle jedzenia, ile zdołasz unieść”. Całkowicie się z tym zgadzamy. Przejedliśmy wszystko, a jak by było więcej to i pewnie to byśmy przejedli :).

 

Dzień 2: przeszliśmy 18 km

Bardzo spokojny dzień. 2 godziny podejścia ze schroniska El Chileno na Mirador Las Torres (bez plecaków! Hurra!). Szczególnie w drugiej części podejścia dużo potu popłynęło. Widok na końcu – wart każdego poświęcenia – jeden z najlepszych w całym parku. Na punkcie widokowym znajdujemy miejsce osłonięte od wiatru i coraz mocniej operujących w tym dniu promieni słonecznych (!!!)  i… zalegamy na 3,5 godziny. Przed naszymi oczyma (jeśli akurat nie drzemiemy) roztacza się bajkowy widok. Schodzimy do schroniska El Chileno późnym popołudniem.

 

Dzień 3: przeszliśmy 11 km

3 dzień pięknej słonecznej i bezwietrznej (!) pogody (takie dni w Patagonii również się zdarzają). Ruszamy ze wszystkimi bagażami. Lekko schodzimy, by zrobić pierwszy brzuszek literki W. Na koniec dnia docieramy na schronisko Los Cuernos. Przy tym schronisku także znajduje się pole namiotowe. Podczas naszego pobytu (początek wysokiego sezonu ale jeszcze nie jego apogeum, które przypada na styczeń/luty) brakuje miejsc na polu campingowym, więc ludzie rozbijają się poza polem, chociaż to zabronione. Kolejny raz widać brak myślenia / planowania ludów południowoamerykańskich (nikt nie liczy osób wchodzących do parku, nikt nie sprawdza kto, gdzie nocuje i czy wystarczy dla wszystkich miejsca. Po prostu każdy kto chce, wchodzi na teren parku, a później – martw się sam i szukaj sobie miejsca na spanie). Wieczór spędzamy obserwując piękny zachód słońca oraz przyrodę, jesteśmy również świadkami tego, jak helikopter ratunkowy wykorzystywany jest do transportu materiałów budowlanych (schronisko jest w trakcie rozbudowy).

 

Dzień 4: przeszliśmy 24,5 km

Najcięższy dzień podczas całego trekkingu. Przejście ze schroniska Los Cuernos do schroniska Paine Grande czyli drugi brzuszek literki W. Kierujemy się do Campamento Italiano czyli do jednego z niewielu bezpłatnych pól namiotowych w parku (wyjątkowo jest ono zarządzane przez park a nie prywatną firmę). Naszym celem jest… pozostawienie tam bagażu, aby już na lekko wejść na Mirador Britanico. Bagaże pozostawiamy, tak jak wszyscy inni wędrowcy, pod budką strażniczą i idziemy dalej na lekko. Dość długa to droga, a koniec pokonujemy po bardzo niewygodnych głazach (szlak jest zamykany podczas złej pogody, ze względu na bezpieczeństwo turystów).  Widok na góry i lodowiec łagodzi trudy wędrówki. Chwila wytchnienia na punkcie docelowym skąd roztacza się panoramiczny widok na Valle Frances (Dolinę Francuską) i wracamy do punktu, w którym pozostawiliśmy plecaki, następnie kierujemy się z Campamiento Italiano do schroniska Paine Grande. Bardzo ładne widoki są za naszymi plecami – szczyty Los Cuernos oraz Torres. Jest już dość późno, ale spotykamy licznych wędrowców z dużymi plecakami zdążającymi na pole namiotowe Italiano. My docieramy do Paine Grande, które w porównaniu z wcześniejszymi schroniskami wygląda jak Hotel – standard się mocno podniósł. Dodatkowo obok schroniska znajduje się olbrzymia kuchnia do gotowania i miejsce, by spożyć posiłek. Jest to najlepsze zaplecze pola namiotowego na naszej trasie.

 

Dzień 5: przeszliśmy 11 km

Ze schroniska Paine Grande zdążamy do schroniska Grey. Niby krótkie przejście, ale… nastąpiła zmiana pogody. Wieje tak mocno, że po raz pierwszy widzimy jak wiatr przewraca człowieka. Autentycznie. Facet przed nami legł jak długi na ziemię. Nam również nie jest łatwo maszerować, często musimy się zatrzymywać, aby przeczekać szalejące podmuchy (w takich momentach kije trekkingowe stanowią spore ułatwienie). Sama trasa jest bardzo ciekawa, lekkie podejście z widokiem na lodowiec Grey. Na końcu trasy znajduje się schronisko Grey. Wieczorem (już na lekko) idziemy na punkt widokowy, skąd podziwiać można jęzor, czoło lodowca oraz jezioro lodowcowe. Odpoczynek na schronisku, po raz pierwszy w pokoju czteroosobowym. Luksus.

Schroniska Paine Grande i Grey mają innego właściciela niż dwa pierwsze tj. El Chileno i Los Cuernos, jest nim firma jest Vertice Patagonia. Standard obecnie mamy dużo wyższy.

 

Dzień 6: przeszliśmy 15 km

Pogorszenie pogody trwa. Mimo to postanawiamy skończyć literkę W i przejść szlakiem do końca tj. na Paso John Gardner. Z mapy wynika, że czas przejścia to 5 godzin (w jedną stronę), ale dystans w kilometrach wynosi tylko 10 km. Potwierdzamy tą informację na schronisku – trasa jest trudna – ciągle góra/dół, wąska ścieżka lub szlak po kamieniach, do tego jest to najbardziej narażony na wiatry odcinek w całym parku, podczas którego pokonuje się dwa mosty wiszące nad przepaściami (gdyby mosty te były na szlaku w Boliwii, nie kontynuowalibyśmy zapewne naszej wędrówki, Chile darzymy jednak większym zaufaniem i decydujemy się je pokonać, do tego czterokrotnie, gdyż droga powrotna wiedzie tą samą ścieżką). Do celu jednak nie dochodzimy, brakuje nam jakichś dwóch kilometrów. W tym wypadku pokonał nas wiatr i deszcz, który się rozpadał. Zanim to jednak nastąpiło, udało nam się zobaczyć lodowiec Grey z góry. Na nocleg wracamy do schroniska Grey, w którym daje się odczuć przedświąteczną atmosferę (na tablicy informacyjnej rozpoczęło się odliczanie dni do świąt, samo schronisko przybrane jest ozdobami świątecznymi, a w części wypoczynkowej stoi pięknie przybrana choinka, co może zobaczyć wyłącznie „turysta luksusowy” czyli śpiący pod dachem 🙂 ).

 

 

Dzień 7: przeszliśmy 18 km

Schodzimy ze schroniska Grey do Paine Grande, gdzie kończymy naszą wędrówkę. Stąd odchodzi prom (katamaran) na drugą stronę jeziora, skąd musimy się dostać do naszego samochodu (40 km). Po raz pierwszy, i na szczęście ostatni, wychodzimy na szlak o godzinie 6.00 rano. Pogoda nie jest zła. Na końcowym etapie przejścia zaczyna mocno wiać, idziemy już bez energii, mocno wyczerpani ostatnimi dniami. Słońce delikatnie wyziera zza chmur, przybywają nowi turyści.

Prom pływa trzy razy dziennie. Nam zależy na tym,  by skorzystać z pierwszego jaki odpływa w tym dniu. Chcemy jak najszybciej dostać się do samochodu i przejechać na zaplanowany nocleg do Punta Arenas. Okazuje się, że po przeprawie na drugą stronę jeziora pierwszym promem musimy zaczekać 3 godziny na autobus. Trochę długo. Zaczynamy więc pytać na parkingu, czy ktoś nie jedzie w naszą stronę. W sumie ruch o tej porze (10.00) jest niewielki. Pytamy osoby podróżujące w czterech różnych samochodach. W ostatnim z nich, mężczyzna ok. 60-tki mówi nam, że jedzie w naszą stronę i jak jesteśmy z Polski, to może nas zabrać (to była ważna informacja dla niego, pewnie jak byśmy powiedzieli, że jesteśmy z Argentyny, to by nas nie zabrał:)). Wiatr jest ekstremalnie mocny. Facet staje samochodem niefortunnie pod wiatr i centralnie pod wiatr otwiera bagażnik (otwierany do góry). Wszystko trwa ułamki sekund i  nagle słyszymy zgrzyt – wyrwało siłowniki podnoszące tylnią klapę, odgięło drzwi  i pogięło blachę bagażnika oraz dachu. Łoł… Koleś zaklął tylko pod nosem, mimo to zabrał nas do środka. Bagażnik udało się zamknąć, ale już go później nie otwieramy. Po drodze, zamiast obciążyć nas kosztami naprawy, zaprasza nas do siebie w odwiedziny do Santiago, bo tam mieszka, jak nie jest na wakacjach. Podwózka kończy się przy lagunie Amarga tj. po drugiej stronie parku. Stąd już tylko 7 km do naszego samochodu. Dystans ten pokonujemy na nogach, bo po tej drodze prawie nikt nie jeździ, jest to bardzo spokojny odcinek. Po jakiejś godzince z minutami docieramy na miejsce, w którym zaparkowany jest nasz samochód, odpalamy i ruszamy do Punta Arenas, po drodze podziwiając licznie występujące w parku guanako. Jesteśmy mocno zmęczeni, ale przy tym bardzo zadowoleni: z tego że daliśmy radę, że pogoda nam dopisała, że nasza przygoda już się zakończyła :). Na dłuższą chwilę wystarczy nam spacerów po górach :).

Kolejna relacja już z Ziemi Ognistej (Tierra del Fuego) czyli z wizyty na końcu świata.

 

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s