Miejsce, które przed przyjazdem do Ameryki Południowej wydawało nam się bardzo odległe i nieosiągalne. Dotarliśmy i tam.
Po zakończeniu przygody w Parku Torres del Paine (6-dniowy trekking w najsłynniejszym Parku Narodowym Chile) udaliśmy się do Punta Arenas (również w Chile), aby min.: złapać trochę oddechu po intensywnym wysiłku fizycznym, sprawdzić w miejscowym Registro Civil (chilijski urząd odpowiedzialny za prowadzenie wszelkich spraw cywilnych obywateli), czy zakupiony przez nas (z początkiem października!) samochód został w końcu zarejestrowany, odwiedzić Zona Franca czyli tutejszą strefę bezcłową celem zakupu aparatu. W związku z tym zdecydowaliśmy się pozostać w Punta Arenas dwie noce. Niestety, żadna z zaplanowanych trzech rzeczy nie została w pełni zrealizowana: dwa dni na odpoczynek to za mało, w Registro Civil poinformowali nas, że samochód nadal pozostaje niezarejestrowany, a ceny w strefie bezcłowej były zdecydowanie nieatrakcyjne. Opuszczaliśmy więc Punta Arenas lekko rozczarowani.
By dostać się na Ziemię Ognistą, która jest wyspą, należy skorzystać z promu, który odpływa z kontynentalnej części Chile. Można promować się z Punta Arenas do Porvenir, skąd prom kursuje tylko raz dziennie, do tego podróż trwa długo i jest kosztowna. Inna opcja to prom z Punta Delgada, dokąd trzeba kawałek dojechać samochodem, ale w tym miejscu prom kursuje wiele razy dziennie i cena biletu jest bardziej atrakcyjna. Jest to zarazem najkrótszy odcinek cieśniny Magellana, więc czas podróży wynosi około 30 min. Wybraliśmy drugą z opcji, mając na uwadze względy ekonomiczne, jak również ułożony wcześniej plan wycieczki.
Terytorium Tierra del Fuego w połowie należy do Chile (lewa strona, bardziej odludna i dzika), w połowie do Argentyny (prawa strona, bardziej ucywilizowana i gęściej zaludniona). Pozostając pod wpływem opowieści pewnej pary podróżników z Austrii, po stronie chilijskiej wyspy spodziewaliśmy się pięknych widoków i możliwości pobycia w dzikich i niezagospodarowanych przez człowieka obszarach. Nasz plan zakładał nawet możliwość spania w samochodzie, bowiem na części chilijskiej, poza miejscowością Porvenir, brak jest infrastruktury turystycznej. Co do odludności tych rejonów, zgadzamy się z opinią austriackich podróżników, co do ich piękna – to już niekoniecznie. Na początek zaskoczyło nas, że chilijska część wyspy jest niemal płaska i co kilka kilometrów znajdują się firmy… wydobywające gaz. Dodatkowo znów dały o sobie znać warunki pogodowe, zaczęło wiać niesamowicie mocno. Jeszcze w Punta Arenas rozmawialiśmy z naszą gospodynią o tym wietrze. Akurat w dniach naszego pobytu w tym mieście nic wielkiego się nie działo, ale ponoć w najbardziej wietrzne dni rozwieszane są w centrum miasta specjalne linki, aby mieszkańcy mogli przy ich użyciu podtrzymać się i nie upaść pod wpływem siły wiatru. Pierwsza styczność z Ziemią Ognistą udowodniła nam, że te opowieści nie są przesadzone. Brak zachwytów nad tutejszym krajobrazem oraz wietrzysko skutecznie zniechęciły nas do spania w samochodzie, a okazało się, że po chilijskiej stronie Tierra del Fuego faktycznie nie ma gdzie spać. Na koniec dnia postanowiliśmy więc przekroczyć granicę z Argentyną. Miało to miejsce w San Sebastian, na jedynym otwartym w tym momencie przejściu granicznym na całej wyspie. Jest jeszcze drugie przejście, zwane Bellavista, ale otwierane jest ono sezonowo, w momencie gdy wystarczająco obniży się poziom wody w rzece, przez którą trzeba przejechać, by do niego dotrzeć. Niestety, podczas naszego pobytu na wyspie wody rzeki były za wysokie i w związku z tym przejście to nie funkcjonowało.
Zaraz po wjechaniu na teren Argentyny także nie udało nam się znaleźć noclegu, w zasadzie to nawet nie udało nam się znaleźć zaznaczonej na mapie miejscowości tj. San Sebastian. Kiedy potem szukaliśmy w Internecie informacji na jej temat, okazało się, że cała miejscowość to stacja benzynowa i kilka zabudowań, podczas gdy my spodziewaliśmy się, nie wiedzieć czemu, czegoś innego. Od granicy jechaliśmy w czwórkę, na przejściu „zgarnęliśmy” ze sobą francuską parę podróżników, która kończyła swój dwumiesięczny pobyt w Chile i Argentynie. Wartość dodana z tego spotkania była taka, że „sprzedali” nam jedną ciekawostkę dotyczącą chilijskiej części Tierra del Fuego – można tutaj spotkać pingwiny królewskie! Do miejsca ich występowania ciężko jest trafić, gdyż nie jest ono dobrze oznaczone, ale udzielili nam szczegółowych informacji, gdzie go szukać. Podróżując w czwórkę dojechaliśmy do Rio Grande – miasteczka wysoce nieturystycznego, za to poświęconego bohaterstwu Argentyńczyków walczących o Islas Malvinas. To wyspy leżące niedaleko Argentyny, będące brytyjską własnością, znane jako Falklandy. W 1982 toczona była bitwa (?), wojna (?) o te lądy. Musimy zweryfikować dokładnie te informacje, bo Argentyńczycy wskazują na swoje bohaterstwo i zaangażowanie w działania militarne, a w całej Argentynie niejednokrotnie spotykaliśmy się ze stwierdzeniami, że wyspy te są i zawsze będą… argentyńskie.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy z Rio Grande w podróż do Ushuaia – najdalej na południe położonej miejscowości na Tierra del Fuego, będącej dla nas końcem świata (z punktu widzenia Polski) i wyznaczającej koniec naszej podróży na południe Ameryki Południowej. Ze stwierdzeniem, że Ushuaia leży najdalej na południe Tierra del Fuego nikt nie dyskutuje. Ale często mówi się, że jest to najdalej wysunięte na południe miasto w całej Ameryce Południowej, a to już prawdą nie jest. Chile ma bowiem wyspę położoną bardziej na południe od argentyńskiej części Tierra del Fuego, gdzie leży miejscowość Puerto Williams. Przy dobrej pogodzie widać ją z Ushuaia. Trudno tam się jednak dostać, bo nie ma regularnych połączeń z Ushuaia, ale jest to teoretycznie i praktycznie możliwe.
Co do samej miejscowości… Ushuaia to duże miasto, które stanowi ważny port przeładunkowy w Argentynie. Widać to na każdym kroku: duża ilość załadowanych tirów i masa kontenerów w porcie. Turystom miasto kojarzy się natomiast z miejscem, z którego wypływają rejsy na Antarktydę. Dla wszystkich zainteresowanych, przyjemność taka kosztuje 5000-10000 USD za rejs trwający tydzień-dwa. My nie zdecydowaliśmy się na taką podróż, ale przebywając w Ushuaia, spotkaliśmy bardzo zakręconego na tym punkcie Polaka. To Michał z Chrzanowa, który już ponad pół roku podróżuje, z czego cztery miesiące przebywa wyłącznie na Ziemi Ognistej. Jego marzeniem jest bowiem popłynąć na Antarktydę, dlatego też usilnie próbuje znaleźć kogoś, komu będzie potrzebne wsparcie na łódce podczas rejsu i dołączy go do swojej załogi. Dotychczas w swojej podróży Michał przeżył masę barwnych przygód, o czym można przeczytać na jego blogu http://michalszczesniak.pl/ Na chwilę obecną kolejne jaskółki wskazują, że jest coraz bliżej osiągnięcia swojego celu, czego z całego serca Mu życzymy.
Według przewodnika Lonley Planet i opinii innych podróżników w okolicach Ushuaia warte odwiedzenia są: Park Narodowy Tierra del Fuego oraz początek drogi nr 3 (Ruta 3), która prowadzi wschodnim wybrzeżem i łączy południe Argentyny ze stolicą kraju (na zachodzie jest natomiast opisywana przez nas Ruta 40). Pojechaliśmy i my zobaczyć wspomniane atrakcje, zdjęcia poniżej. Dodamy tylko, że przebywaliśmy na Tierra del Fuego od 10 do 15 grudnia. Kilka dni później zaczynało się tutaj astronomiczne lato, a pogoda, cóż… padał czasem deszcz, czasem śnieg, wiało, temperatura rzadko przekraczała 10 stopni.
W drodze powrotnej z Ushuaia odwiedziliśmy miejsce, w którym mieliśmy spotkać pingwiny królewskie w Parku Parque Pinguino Rey. Kierowaliśmy się wskazówkami przekazami nam przez poznaną kilka dni wcześniej parę francuską. Udało się, dotarliśmy do celu bez większych komplikacji.
Do pingwinów pojechaliśmy w poszerzonym składzie, przekraczając granicę Argentyna – Chile ponownie zabraliśmy pasażera. Tym razem… jednego Francuza, Arnolda. Okazał się On bardzo ciekawym podróżnikiem. W momencie kiedy go spotkaliśmy „był w drodze” już 5 lat i 2 miesiące, aktualnie zmierzał w kierunku Brazylii, gdzie w lutym 2016 roku ma wziąć udział w ultra maratonie. Jest to drugi pod względem długości bieg na świecie ale, co ciekawe, w tym przypadku nie biega się określonej ilości kilometrów tylko określony czas, wynoszący 26 dni (!). Niezły szaleniec z tego Arnolda :). W drodze na i z Ziemi Ognistej spotkaliśmy inną, równie ciekawą postać. Był to Japończyk imieniem Ko, który szedł z Torres del Paine (Chile) do Ushuaia (Argentyna) czyli dystans wynoszący ok. 1000km, pchając przed sobą wózeczek ze swoimi rzeczami. Dodatkowo okazało się, że Arnold i Ko są znajomymi, kilka dni wcześniej spotkali się i wspólnie nocowali w jakimś opuszczonym domu. Podczas naszego drugiego spotkania z Ko udało nam się dowiedzieć, że postawił On przed sobą 4 wyzwania do wykonania w ciągu 12 miesięcy: 1. pokonać pieszo dystans z Torres del Paine do Ushuaia, 2. przejechać rowerem z Turcji do Polski, 3. przepłynąć kajakiem Kanadę wszerz aż do Alaski, 4. pokonać w Australii jakiś odcinek na motorze (istoty ostatniego wyzwania nie bardzo zrozumieliśmy, bowiem znajomość angielskiego Ko była porównywalna ze znajomością angielskiego Arnolda, czyli ograniczała się do kilku podstawowych słów 🙂 ).
Ostatnią noc na Ziemi Ognistej spędziliśmy w mało przyjemnej miejscowości przemysłowej położonej w północnej części wyspy tj. Cerro Sombrero (Chile). Pierwotnie spać mieliśmy w jednym z 3 „hoteli” znajdujących się w okolicy, ale pomimo faktu, że wszystko zostało wcześniej uzgodnione (dostępność pokoju, cena, data przyjazdu zostały ustalone kiedy zaczynaliśmy naszą podróż na wyspie), nocleg okazał się być nieaktualny. Wszystkie inne noclegownie również były zajęte przez robotników, którzy pracują na prowadzonych w okolicach budowach. Na jednej z kwater, gdzie pytaliśmy o nocleg powiedziano nam, że jedna z sąsiadek jeszcze legalnie biznesu noclegowego nie otworzyła, więc przyjmuje gości nieoficjalnie. Przekazano nam jej imię oraz miejsce, w którym zamieszkuje. Pozostało zatem tylko znaleźć właściwy dom i osobę o tym imieniu, co również stanowiło dla nas pewne wyzwanie, gdyż na bazie otrzymanych informacji można było typować wiele takich domostw (tak precyzyjne wskazówki to były) :). Udało nam się jednak zapukać do właściwych drzwi za pierwszym podejściem i pani przyjęła nas pod swój dach na tą jedną noc. Kolejny dzień przyniósł nowe przygody, ale o tym już w następnym wpisie, w którym mowa będzie o pożegnaniu z Patagonią.