Po powrocie z Wyspy Wielkanocnej dwa ostatnie tygodnie naszego pobytu w Chile spędziliśmy w stolicy tego kraju z krótką, trzydniową przerwą na wizytę w Valparaiso i Vina del Mar.
Powrót z Wyspy Wielkanocnej do Santiago to nasza czwarta wizyta w tym mieście. Ze statystyk wynika ponadto, że to właśnie tutaj spędziliśmy najwięcej czasu (w sumie 21 nocy). W Santiago nieco się wynudziliśmy, bowiem duże miasta nie są szczególnie przez nas lubiane. Stolica Chile wydaje się być mało atrakcyjna dla turystów takich jak my, którzy preferują ciszę i kontakt z przyrodą. Jednak należy również stwierdzić, że rozpatrując warunki tu panujące w kategoriach miejsca do zamieszkania, ocena Santiago nie jest aż tak krytyczna. Wśród zalet tego miasta wymienić należy: dobrze rozbudowaną komunikację miejską (metro, gęsta sieć autobusowa, a w mniej uczęszczanych miejscach taxi colectivo czyli komunikacja miejska w taksówce), całą masę sklepów i restauracji (niektóre z nich oferują nawet w miarę smaczne piwo), liczne urzędy. Sporym minusem Santiago jest natomiast przeraźliwy smog unoszący się permanentnie nad miastem. Dla zobrazowania skali zjawiska warto dodać, że stolicę Chile otaczają góry, które czasem ciężko jest zobaczyć ze względu na zanieczyszczenie powietrza. Dodatkowo życia mieszkańcom nie ułatwiają panujące tu latem temperatury (w miesiącach styczeń-luty czyli w czasie, w którym przebywaliśmy w Santiago) sięgają regularnie 35 stopni w ciągu dnia. Do tego dochodzi wysoki indeks UV i bardzo mało budynków oraz innych miejsc z klimatyzacją. Słowem nie jest to miejsce dla nas, ale z perspektywy czasu okazuje się, że stało się ono strategicznym punktem na naszej podróżniczej mapie. Taka ironia losu :).
Kiedy zawitaliśmy tutaj pierwszy raz, pięć miesięcy wcześniej, udaliśmy się na wzgórze Santa Lucia położone w samym centrum miasta. Wzgórze to nie jest zbyt okazałe, a roztaczające się stamtąd widoki nie są zbyt interesujące. Podczas ostatniego pobytu w Santiago zdecydowaliśmy się na „zdobycie” innego wzgórza zwanego San Cristobal. Jest to zarazem najwyższe wzgórze w mieście, do którego łatwo dostać się z jego centrum. Nasze „zdobycie” szczytu polegało na tym, że doszliśmy do podnóża wzgórza i… ustawiliśmy się w kolejce do wyciągu prowadzącego na jego szczyt. Biorąc pod uwagę warunki klimatyczne panujące w ten dzień, tj. prażące niemiłosiernie słońce, podziękowaliśmy za samodzielne wejście, które miało trwać około 45 minut. Staliśmy zatem w kolejce do wyciągu… 45 minut, ale ostatecznie udało się wjechać na szczyt :). Dla największych twardzieli istnieje również możliwość dostania się na szczyt rowerem. Spotkaliśmy i takich „szaleńców” – ponoć miło się zjeżdża z tego „pagórka” :). Ze wzgórza San Cristobal roztacza się widok na całą stolicę Chile. Na szczycie znajduje się także kościół i figura Matki Boskiej górująca nad miastem w towarzystwie masztów telefonii komórkowej. Podsumowując, jest to całkiem przyjemne miejsce, położone w sercu wielkiego miasta, ale dające możliwość zrelaksowania się i odpoczynku w otoczeniu zieleni.
Obecnie, podobnie jak podczas przedostatniego naszego pobytu w Santiago (kiedy to przybyliśmy tutaj w celu zakupu samochodu), mieszkaliśmy w dzielnicy Providencia. Niestety, teraz musieliśmy zatrzymać się w innym hostelu niż poprzednio przez nas wybrany Hostal Providencia (prawdziwie hostelowy klimat! http://hostalprovidencia.com/ ). Powodem takiej decyzji był samochód i problem z jego zaparkowaniem (to kolejny duży minus mieszkania w Santiago). Hostel, w którym wcześniej nocowaliśmy nie posiada swojego parkingu, a koszt wynajęcia strzeżonego parkingu w centrum miasta odpowiada połowie ceny dziennego noclegu. W związku z tym znaleźliśmy więc inny przybytek w okolicy Plaza Italia i Parku Bustamante (dzielnica Providencia). Tego hostelu nie będziemy jednak reklamowali, bo nie jest tego wart. Oprócz prywatnego parkingu miał niewiele innych plusów, miał jednak całkiem długą listę minusów w postaci jednej łazienki przypadającej na siedem pokojów, dodatkowej odpłatności za możliwość gotowania oraz właścicieli ciągle chodzących za tobą i sprawdzających, co robisz.
Spędzając wolny czas w Santiago często spacerowaliśmy po mieście i trafialiśmy niejednokrotnie na taką oto ciekawostkę – każdy placyk z kawałkiem zieleni zaludniony jest przez osoby odpoczywające i uciekające przed słońcem. Zjawisko to jest szczególnie popularne w godzinach wczesno popołudniowych, kiedy ludzie wychodzą na lunch. Wtedy to najczęściej siadają lub kładą się na trawce i odpoczywają. Nie przejmują się przy tym psimi kupkami, bo ich po prostu nie ma, każdy właściciel psa sprząta po swoim pupilku. Santiago jest także gęsto obsadzone drzewami, więc na placyku można znaleźć sobie miejsce w cieniu.
Inną ciekawą sprawą jest „sztuka uliczna”. Zauważyliśmy podobne atrakcje już w Boliwii oraz w innych miastach Chile i Argentyny, ale jakoś nie było okazji porządnie sfotografować tego, o czym teraz chcemy napisać. Tym razem nam się udało. Najczęściej pokazy „sztuki ulicznej” odbywają się na… czerwonym świetle, na skrzyżowaniu, kiedy sznur samochodów stoi w oczekiwaniu na zielone światło. Wtedy to na przejściu dla pieszych pojawia się artysta uliczny i a to czymś żongluje, a to tańczy, a to rapuje albo jeździ na rowerze wykonując akrobacje. W tym wszystkim istotne jest, by zakończyć swój występ oraz zebrać pieniążek przed zmianą świateł na zielone. Udało nam się „strzelić” kilka fotek Spidermanowi, który podskakiwał przed samochodami w rytm dźwięków muzyki disco, a na zakończenie pokładał się na ich maskach w ponętnym „wygibasie”.
Na ostatni dzień naszego pobytu w stolicy Chile zostawiliśmy sobie wjazd na szczyt najwyższej w całej Ameryce Południowej wieży zwanej Sky Costanera, która została oddana do użytku bardzo niedawno, bo z początkiem 2015 roku. Ze szczytu Sky Costanera roztacza się panoramiczny widok na całe Santiago i okolicę. Warto było tam wjechać, chociaż smog ponownie próbował nam uniemożliwić podziwianie widoków. W tym przypadku ciekawostką jest duża zmienność cen biletów wejściowych na wieżę, która uzależniona jest od dnia tygodnia. Od poniedziałku do czwartku wynosi ona 5000 peso od osoby (ok. 30zł) a od piątku do niedzieli 8000 peso (ok. 50zł). Przy czym, bez względu na porę, wieża cieszy się dużym zainteresowaniem turystów jak i lokalnej ludności, w końcu to nowo oddana do użytku atrakcja.
Podczas naszego ostatniego pobytu w Santiago kilka razy konsumowaliśmy również jedzenie na mieście. W innych rejonach Chile zazwyczaj nie było gdzie się żywić (nie było lokali gastronomicznych), stołowaliśmy się zatem samodzielnie. Niestety, doświadczenia z Santiago oraz z Valparaiso pokazują, że kuchnia chilijska nie ma do zaoferowania nic specjalnego, a z doświadczeń kulinarnych najbardziej zdziwiło nas… żądanie (wręcz) napiwków (doliczane są do rachunku bez względu na to, czy konsumpcja odbywa się w porządniejszym lokalu czy w jadłodajni serwującej szybkie dania). Jak nie dasz napiwku, Chilijczycy są wręcz obrażeni.
Spędzając ostatnie chwile w Santiago zorganizowaliśmy sobie krótką wyprawę (3 dni) do Valparaiso i Vina del Mar. Obie miejscowości leżą zaraz obok siebie (rzec by można „nadmorska konurbacja”) i są oddalone od Santiago o jakąś godzinę i piętnaście minut jazdy autobusem. Tak, pojechaliśmy tam autobusem. W tym czasie dopinaliśmy właśnie transakcję sprzedaży samochodu, poza tym parkowanie w centrum Valparaiso, gdzie postanowiliśmy zamieszkać, to nie lada wyzwanie ze względu na brak miejsc parkingowych w miasteczku (te nieliczne, które można znaleźć, są zazwyczaj na bardzo stromych uliczkach).
Valparaiso znane jest z malunków graffiti, którymi ozdobione są mury wielu domów, restauracji, sklepów, hosteli i innych budynków w centrum miasta. Do tego jest to miasto bardzo imprezowe, z wieloma knajpkami i restauracjami. Valparaiso, mimo tego, że jest położone nad morzem, niestety, nie posiada plaż. Głównym więc zajęciem licznie przybywających tutaj turystów jest chodzenie po knajpach i konsumowanie napojów wyskokowych. A wiadomo, jak się człowiek napije, to później potrzebuje uwolnić nadmiar płynów z organizmu. W Valparaiso toalet publicznych nie ma, a że część ludzi nie dociera w porę do swojego hotelu/hostelu, więc załatwiają swoją potrzebę po drodze. Czuć to wyraźnie podczas spacerów uliczkami miasta, szczególnie w gorące dni. Tak więc nam to miasto zawsze będzie kojarzyć się z graffiti oraz z… zapachem uryny.
W Valparaiso oraz w Santiago mieliśmy okazję spotkać się z parą podróżników poznanych w Ushuaia (Ziemia Ognista – Argentyna). Wspólnie z Robem i Katie spróbowaliśmy min. lokalnej specjalności kulinarnej w poleconej nam przez naszego gospodarza restauracji Mastodonte (Valparaiso). Danie nazywało się chorillana i okazało się być kolejną wariacją na temat salchipapas (parówki z frytkami). Zaproponowana przez naszego gospodarza restauracja serwuje wyłącznie wspomniane danie w różnych zestawieniach. W związku z tym nasze zamówienie składało się z „fury” frytek z kiełbasą oraz mięsem smażonym, przyodzianych roztopionym serem (dwa ostatnie składniki typowe dla jakieś konkretnej wersji chorillany). Całość bez smaku. Za takie specjały dziękujemy. Mimo to oba wieczory spędziliśmy bardzo miło, w doborowym towarzystwie, do tego skonsumowaliśmy smaczne piwko, które było znacznie ponad przeciętną jakość chilijską.
Z Valparaiso, w ramach kilkugodzinnej wycieczki, pojechaliśmy do Vina del Mar. Miejscowość ta to kilka plaż, niezbyt okazałych ani niezbyt ładnych, ale turystów sporo. Z ciekawostek, przed jednym z tutejszych muzeów stoi autentyczny Moai przywieziony z Wyspy Wielkanocnej. Informacja istotna dla tych, którzy po naszym ostatnim wpisie nie planują już wyprawy na Rapa Nui, ale nadal zainteresowani są zobaczeniem stojącego Moai :).
Podsumowując subiektywnie wrażenia z pobytu w stolicy Chile oraz jej okolic, jeśli komuś nudzi się w Santiago lub ma ochotę mocno poimprezować, albo chciałby pójść na plażę, Valparaiso i Vina del Mar są dobrym kierunkiem na kilka dni. W innym przypadku można sobie te miejsca odpuścić. Co do stolicy Chile, to na pewno jest ona interesującym miejscem do życia, ale pod względem turystycznym nie ma zbyt wiele do zaoferowania – w kilka dni można zobaczyć tutaj wszystko, co jest najbardziej interesujące.
Co zapamiętamy z Chile (kolejność istotna):
- Całe Chile jest przepiękne – od północy do południa. Występują tu: wulkany, wysokie góry, lodowce, jeziora, morza, pustynia oraz wiele innych. Zdecydowanie jest to jeden z ładniejszych i bardziej zróżnicowanych krajobrazowo krajów jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy.
- Olbrzymia biurokracja. Najważniejsze jest to, co na papierze i odpowiedni papier musi być na wszystko.
- Duża ilość parków narodowych. Mniej i bardziej znane. Większe i mniejsze. Droższe i tańsze. Ale prawie zawsze interesujące.
- Domki stawiane jak by były tymczasowe. Płyta paździerzowa lub karton-gipsy bez pomalowania to standard. Duże nieszczelności w oknach też nie są niczym niezwykłym, więc wiatr hula po domku i jest zimno, bo ogrzewanie zazwyczaj powoduje, że ciepło jest wyłącznie w miejscu, gdzie się grzeje i w czasie kiedy się grzeje.
- Europejski klimat. Oprócz królującego na ulicach języka hiszpańskiego można poczuć się jak w Europie – brak ludności autochtonicznej z jej zwyczajami, wyglądem itp.
- Wyspa Wielkanocna jest przereklamowana.
- Olbrzymie różnice temperatur w San Pedro de Atacama z dzienną aplitudą wynoszącą ponad czterdzieści stopni.