Po siedmiu miesiącach podróży w końcu dotarliśmy do Nowej Zelandii i rozpoczęliśmy naszą trzymiesięczną przygodę w tym kraju. Nasze pierwsze odczucia co do tego miejsca są bardzo pozytywne.
Wylądowaliśmy 21 stycznia 2016 roku w Auckland czyli w największym mieście Nowej Zelandii, które, pomimo swoich rozmiarów, nie jest stolicą tego kraju. Jak na duże miasto prezentuje się ono bardzo ładnie. Ma masę dzielnic czy też okolicznych miejscowości połączonych w jeden, miejski organizm. Coś takiego jak komunikacja miejska czy też publiczna generalnie funkcjonuje, ale bardzo słabo, a więc wszyscy dysponują tutaj samochodami. My stacjonowaliśmy 30km od Centrum Auckland, więc jedyna słuszna decyzja, to wynajęcie samochodu w okolicach lotniska, aby móc się swobodnie poruszać. Tak więc od pierwszych godzin naszego pobytu w kraju kiwi zaczęliśmy się przyzwyczajać do jazdy „po złej stronie drogi” (w Nowej Zelandii obowiązuje ruch lewostronny). W końcowym rozrachunku okazało się, że przez tydzień naszego pobytu w Auckland pokonaliśmy 795 kilometrów, wykonując wyłącznie jazdy lokalne. Podczas tego czasookresu poruszaliśmy się płynnie po drogach, za wyjątkiem piątkowego wieczora, kiedy to odcinek 30km z Centrum miasta do naszego lokum, przebyliśmy w czasie 3 godzin. Można się było tego spodziewać, bowiem w dużych miastach na całym świecie, początek weekendu nie jest dobrym czasem na wyjazd z miasta. Nasza więc to była wina, że zapragnęliśmy wtedy podróżować.
Z ciekawostek dotyczących poruszania się po drogach… W Auckland, by wjechać na autostradę w godzinach szczytu obowiązują światła. Na zielonym świetle wjeżdża tylko jeden samochód, a kierowcy jeżdżą bardzo ostrożnie i zasadniczo nie przekraczają zaleconej prędkości.
Jeszcze przed przyjazdem do Nowej Zelandii było dla nas jasne, że podróżować tutaj będziemy własnym (nie wynajętym) samochodem, przystosowanym do spania w nim (za dnia środek transportu, w nocy nasza „przytulna”, z racji małej przestrzeni, sypialnia :)). Samochód udało się zakupić już 24 stycznia, na cotygodniowej giełdzie samochodowej w Centrum Auckland. Transakcję sfinalizowaliśmy kolejnego dnia, tj. w poniedziałek, płacąc sprzedawcy ustaloną cenę 2500NZD (ok. 6500zł). Nasz samochód – dom to Toyota Estima Lucida z zacnego rocznika 1995. Formalności związane z rejestracją samochodu zajęły nam… 5min. Czynność tą przeprowadza się w urzędzie pocztowym. Co ciekawe, wystarczy, że na pocztę pójdzie kupujący, wypełni bardzo prosty druczek ze swoimi danymi i numerem rejestracyjnym nabywanego samochodu i… to już wszystko. Tak więc w kolejnych kilku dniach dokonaliśmy niezbędnych napraw w samochodzie, ich koszt stanowił 40% ceny zakupu samochodu :), i byliśmy gotowi do drogi.
28 stycznia rozpoczęliśmy naszą przygodę w Nowej Zelandii. Na początek skierowaliśmy się na północny kraniec Wyspy Północnej, aby zwiedzić krainę zwaną Northland (przypisek autora: Nowa Zelandia to zasadniczo dwie wyspy – Północna leżąca na północy i Południowa leżąca na… południu, odkrywcze :)). Pierwszy nocleg w samochodzie mieliśmy nad Jeziorem Taharoa, gdzie w nocy mocno się rozpadało. Już po tej nocy wiedzieliśmy, że spanie w campervanie nie jest zbyt komfortowe, a wieczorne spacery do toalety podczas deszczu mogą być uciążliwe.
Kolejnego dnia pogoda się poprawiła, tak więc wyruszyliśmy w dalszą drogę na północ. Po drodze pojechaliśmy zobaczyć Waiporua Kauri Forest tj. las dużych, starych, endemicznych drzew. W drugiej części dnia dotarliśmy na kolejny camping, gdzie spotkaliśmy Anię i Bartka – parę, z którą wcześniej nawiązaliśmy kontakt przez Facebooka (o podróżnikach, których trasa wycieczki jest podobna do naszej, opowiedziała nam poznana w Santiago Monika, Polka mieszkająca od kilku lat w Chile). Niesamowita sprawa – całkiem duża ta Nowa Zelandia, a my przypadkowo spotykamy ludzi, z którymi korespondujemy już od kilku miesięcy. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, wymieniliśmy doświadczenia z podróży po Ameryce Południowej oraz zebrali cenne rady dotyczące podróżowania po Nowej Zelandii, bowiem Monika i Bartek właśnie kończyli swój pobyt w kraju kiwi.
Wieczorem poszliśmy do okolicznego lasu kauri w poszukiwaniu symbolu Nowej Zelandii tj. kiwi czyli ptaszka występującego tylko w tym jednym miejscu na świecie. Bardzo trudno go spotkać, aby zwiększyć swoje szanse na to niezwykłe spotkanie, na poszukiwania należy udać się w porze nocnej, kiedy to ożywia się szukając jedzenia. Tej nocy kiwi jednak nie znaleźliśmy, ale za to widzieliśmy sporo świecących robaków w lesie (glowworms), a na koniec… zgubiliśmy się. Kiwi trzeba szukać z użyciem czerwonego oświetlenia, białe jest zabronione, bo tego światła te ptaki się boją. Nasze czerwone światełka w latarkach były jednak zdecydowanie za słabe, a latarka Przemusia po kilkunastu minutach całkiem padła. Nie bardzo więc wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy w tym ciemnym lesie. W efekcie, zgubiliśmy się. Nie było jednak problemu, wkrótce napotkaliśmy zorganizowaną wycieczkę krążącą tak jak i my po lesie w poszukiwaniu kiwi i… cichaczem dołączyliśmy do niej. Wycieczka wyszła jednak z lasu w zupełnie innym miejscu niż my mieszkaliśmy, byliśmy zatem zmuszeni wrócić tą samą ścieżką i dalej poszukiwać drogi prowadzącej na nasz camping. Finalnie szczęśliwie trafiliśmy do celu, ale było trochę śmieszno i trochę straszno :).
Kolejnego dnia pojechaliśmy dalej na północ do Hokianga Harbour, a wieczorem dojechaliśmy do 90 Mile Beach czyli dziewięćdziesięciomilowej plaży. W rzeczywistości jej długość wynosi 90km, ale to i tak jest bardzo dużo. Plaża jest bardzo ładna. Słynie z tego, że… jeździ się po niej samochodami oraz konno. Naszym cudem techniki nie próbowaliśmy, ale spotkaliśmy wiele osób to czyniących w porządnych samochodach 4×4.
W okolicach 90 Mile Beach zostaliśmy na dwie noce, nocleg wyjątkowo był w domku. Po raz pierwszy i jak na razie jedyny. Domek ekstremalnie podstawowy – miał łóżka i… nic więcej. Brak toalety, wody, pościeli a nawet elektryczności :). Wszystko to znajdowało się w budynkach gospodarczych, niedaleko od naszej kabiny.
Pierwszy wieczór spędziliśmy zaraz za naszym domkiem na 90 Miles Beach, gdzie wraz z zapoznaną lokalną kobietą wspólnie zbieraliśmy muszelki. Muszelki z nadzieniem, rzecz jasna. Dostaliśmy też od razu informację od tej miłej pani na temat sposobów przyrządzania owoców morza. Jednym z warunków niezbędnych było pozostawienie ich w wodzie słonej przynajmniej na kilka godzin celem oczyszczenia z piasku. Tak też uczyniliśmy szykując się na znakomitą kolację kolejnego dnia (bardziej Przemek niż Aga).
Ciekawostka. Istnieją ograniczenia co do ilości zbieranych muszelek zależnie od ich rodzaju i lokalizacji. Dla najczęściej spotykanych muszelek największy dozwolony limit to 150 szt. na 1 osobę 1 dnia. Można tym naprawdę pojeść. Dowiedzieliśmy się również, że w okolicach Auckland ciężko obecnie znaleźć jakiekolwiek muszelki. Zatroszczyli się o to… Chińczycy, którzy imigrują do Nowej Zelandii w olbrzymich ilościach i nie przejmują się obowiązującymi limitami połowu (masa Chińczyków na ulicach Auckland była dla nas sporym zaskoczeniem, kolejna liczna nacja to Hindusi).
Następny dzień w okolicach 90 Mile Beach spędziliśmy leniwie. Odpoczynek. Plaża. Leniuchowanie. Popołudniem pojechaliśmy na Cape Reinga (najdalej wysunięty na północ skrawek Wyspy Północnej), po drodze zwiedzając wielkie wydmy. Wrażania z zachodu słońca na Cape Reinaga były NIESAMOWITE. Miejsce mistyczne, widoki niezapomniane. Za to powrót nocą, po nieoświetlonych drogach, jadąc z prędkością 80km/h był sporym wyzwaniem, szczególnie w zakresie takim, aby nie rozjechać jakiś zwierzątek, które często pojawiają się o tej porze na drogach. Jadąc w trakcie dnia widać, że wielu z nich nie udaje się przebiec szczęśliwie przez drogę. My, na szczęście, nie powiększyliśmy liczby ofiar wypadków drogowych, ale w przyszłości będziemy się starali ograniczyć jeżdżenie nocą do niezbędnego minimum. Dzień zakończyliśmy kolacją muszelkową. PYCHOTKA (to oczywiście opinia Przemka) :)!
Następnego poranka wyruszyliśmy w drogę powrotną na południe. Na początek pojechaliśmy na półwysep Kari Kari, by dzień zakończyć w Bay of Islands, bardzo turystycznym miejscu z mało ciekawymi widokami. Uciekliśmy stamtąd bardzo szybko, by odbyć nasze pierwsze promowanie w Nowej Zelandii. Był to króciutki odcinek na drugą stronę Bay of Island (10 minut), następnie zdecydowaliśmy się osiąść na kolejne 2 noce w komunie hipisowskiej, w której przywitały nas Szwedki.
Ciekawostka. Każdy camping w Nowej Zelandii to spora niewiadoma. Mimo że sprawdzamy informacje o tym, gdzie spać w dwóch aplikacjach dostępnych na smartfona (Campermate i Wiki Camps NZ) to i tak nie do końca wiemy na co ostatecznie trafimy – czasem jest to farma hipisowska, czasem sympatyczny nocleg nad jeziorem, czasem odległy camping w lesie, a czasem… zwykły parking samochodowy na nabrzeżu.
Stacjonując na farmie hippisowskiej odwiedziliśmy małą miejscowość Russell, po drodze zjeżdżaliśmy też z głównej drogi, aby podziwiać malownicze i liczne w tym rejonie zatoczki. Takich lokalizacji nie ma w przewodniku. Ciężko też dowiedzieć się o nich od innych ludzi. Zwiedzając „w ciemno” udało nam się trafić do urokliwej zatoczki na kąpiel w morzu. Czasami dobrze jest trochę się zgubić i zjechać z utartych szlaków :). Jest wtedy szansa dotrzeć do rejonów bardzo odludnych ale za to bardzo klimatycznych. To jest to czego szukamy w naszych podróżach. Mamy nadzieję, że dalej będzie nam się to zdarzało w miarę często.
Ostatniego dnia wyprawy do Northland przejechaliśmy ponownie przez Auckland, aby wyruszyć na zwiedzanie południowej części Wyspy Północnej. Miało to miejsce 3 lutego 2016 roku.