Waitomo i Taranaki czyli w oczekiwaniu na spotkanie z wulkanem

3 lutego 2016 dotarliśmy w region, który zwie się Waitomo i słynie z kompleksu jaskiń, w których oglądać można świecące robaki czyli tzw. glowwormsy.

Wejście tam jest wysokopłatne, a zwiedzanie jest zazwyczaj powiązane ze spływaniem na oponach czy innym typem młodzieżowych aktywności. Głównym celem wizyty w tym miejscu jest jednak zobaczenie świecących robaków (glowworms). Nie zdecydowaliśmy się zatem na zobaczenie tej atrakcji, bowiem wspomniane robaki mieliśmy okazję spotkać podczas nocnej przechadzki w lesie, o czym wspominaliśmy w poprzednim wpisie (szukaliśmy kiwi a trafiły się robaki, dobre i to na początek podróży po Nowej Zelandii 🙂 ).

Można zatem śmiało stwierdzić, że w okolicach Waitomo byliśmy tylko przejazdem. Ciekawym doświadczeniem był jednak dla nas nocleg w Oparau Roadhouse: na kawałku zieleni, obok prowincjonalnej stacji benzynowej wraz z zapleczem sklepowym. Właściciel stacji zdecydował pewnego dnia, że będzie zapewniał turystom darmowy nocleg z dostępem do wody i Internetu (dwie najbardziej potrzebne człowiekowi w podróży rzeczy, z czego, szczególnie ta druga, w Nowej Zelandii nie tak łatwo dostępna). Oprócz tego człowiek ten chętnie rozmawia z turystami i rekomenduje im godne odwiedzenia miejsca w okolicy. Nam oraz osobom pozostającym tego wieczora na jego campingu zaserwował dodatkowo przepyszny deser lodowy :).

Kolejnego dnia, korzystając z rad naszego gospodarza, pojechaliśmy więc zobaczyć wodospady Marokopa Falls, formację skalną zwaną Natural Bridge oraz jaskinie Piripiri Caves. Kilka słów wyjaśnienia do tego, co można zobaczyć na zdjęciach. Marokopa Falls to takie sobie wodospadziki. Natural Bridge to formacja skalna stanowiąca most skalny nad tunelem poniżej niej (ciężko uwiecznić to na zdjęciach, więc jest tylko droga tam prowadząca). Piripiri Caves to jaskinie (w zasadzie jedna jaskinia) z ładnymi formami skalnymi, gdzie eksperymentowaliśmy z robieniem zdjęć (podświetlenie na naszych zdjęciach to nie efekt stałego podświetlenia jaskiń tylko… naszych latarek, bowiem w jaskini panowały „egipskie ciemności”).

Najciekawszym punktem trasy, którą wytyczyliśmy sobie za namową naszego gospodarza, okazała się droga nabrzeżna prowadząca do plaży Ngarupupu Point. Jest to miejsce naprawdę odludne, do którego mało kto dociera. Dzięki temu mieliśmy możliwość zrobić sobie przerwę kawową i pobyć na plaży prawie sami. Spotkaliśmy tam tylko jedną, liczną rodzinę, która odwiedziła to miejsce po rodzinnej imprezie. Z jedną z pań tak się zagadaliśmy, że zostawiła ona swoją „ekipę”, która ucinała sobie spacerek brzegiem morza i spotkała się z nią ponownie po godzinie, kiedy to już wszyscy wracali :). Ludzie w Nowej Zelandii naprawdę są bardzo otwarci i serdeczni względem innych osób, opisywana sytuacja to tylko jeden z ciekawszych epizodów. Generalnie, Nowozelandczycy (tutaj mówi się na nich „Kiwi”) to bardzo mili ludzie. Wszyscy mówią sobie dzień dobry (nawet obcy ludzie mijający się na ulicy), pytają co u ciebie i jak leci. A jak tylko zaczniesz z nimi rozmowę, a nie wyłącznie coś na szybko odpowiesz, to robi się naprawdę miło. Do tego nic od ciebie nie chcą, ich zachowanie jest zupełnie bezinteresowne.

 

Po wizycie na plaży Ngarupupu Point opuściliśmy region Waitomo i przemieściliśmy się  w sąsiedni region zwany Taranaki. Tam zatrzymaliśmy się na nocleg na campingu w miejscowości Waitara. Ten nocleg będzie szczególnie dobrze pamiętał Przemek oraz jego stopy. Wystarczyła dosłownie chwila i dzięki lokalnym komarom „doczekał się” on kilkunastu bąbli na każdej z nich.

Jeśli chodzi o region Taranaki, to tym, co przyciąga tutaj turystów jest centralnie umiejscowiony…. wulkan o tej samej nazwie (inaczej zwany też Mt. Egmont, wysokość 2.518 m npm). Pierwotnie planowaliśmy odbyć wycieczkę wokół tegoż wulkanu, ale pogoda nam się popsuła. Tak więc popatrzyliśmy na mapę i szybko zweryfikowaliśmy nasz plan, znajdując inne atrakcje „w zastępstwie”. Jednocześnie podjęliśmy decyzję, że wrócimy w okolice wulkanu, gdy pogoda się poprawi.

Region Taranaki opuszczaliśmy drogą numer 43, przez Stratford. Tamtejszą atrakcją jest zegar, który kilka razy na dobę wygrywa muzyczkę, a w okienkach wieży zegarowej pojawiają się postaci ze sztuk szekspirowskich. Hmmmm, atrakcja jakich mało :). Natomiast droga numer 43 bardziej znana jest pod nazwą Forgotten World Highway. Drogą tą podróżują w większości turyści. Na trasie  przejazdu podziwiać można ładne widoczki, jest tam również wiele miejsc historycznych wartych odwiedzenia, ale tego typu atrakcje nie leżą w polu naszych zainteresowań. Zamiast tego naszą uwagę przykuły: spore ograniczenia prędkości na zakrętach – nawet rzędu 25km/h, bardzo dużo uli położonych bliżej i dalej od drogi (wszędzie z dużą ilością pszczół, więc nie wszędzie te owady wymierają). Po drodze zobaczyliśmy również Mount Damper Falls czyli całkiem przyjemne wodospady.

Kolejne dwa dni (a właściwie noce 🙂 ) w naszej podróży to spanie na darmowych campingach – pierwszy z myciem w rzece (to niezła frajda jak machasz rękoma i nie płyniesz, bo akurat jesteś ustawiony pod prąd), drugi z myciem w jeziorze, gdzie glony plątały nam się wokół nóg jak pływaliśmy celem złapania lepszej fali do obmycia naszych ciałek :). Niestety pogoda w tym czasie nie rozpieszczała nas, przyszedł lekki deszcz i ochłodzenie.

W dniach 8-9 luty odbyliśmy „krótki spacerek” po górach (Tongariro Great Walk), o czym będzie w kolejnym wpisie. Następnie raz jeszcze przemieściliśmy się w okolice wulkanu Taranaki. Tym razem udało się nam go zobaczyć, ale zrezygnowaliśmy z pieszych wycieczek w jego okolicach :). Przejechaliśmy tylko przez część Surf Highway 45 czyli drogą prowadzącą wokół wulkanu linią brzegową, z plażami z doskonałymi warunkami do surfingu (tak mówią przewodniki, nie sprawdzaliśmy). Niedaleko wulkanu byliśmy także w ogrodzie Hollard Gardens, gdzie Agusia miała używanie i mogła fotografować różnorakie kwiatki.

Ostatnim dniem naszego pobytu w tych okolicach był 11 lutego. Tego dnia wieczorem dotarliśmy do Wellington i przepromowaliśmy się na Wyspę Południową, ale zanim to nastąpiło skonsumowaliśmy jeszcze lunch nad brzegiem jednego z mijanych jezior. Podczas naszej wizyty jezioro było zamknięte dla ludzi zainteresowanych pływaniem na swoich łodziach (tak, tutaj masa Kiwi ma swoje łodzie i szczególnie w weekendy to doskonale widać, kiedy przemieszczają się tłumnie w poszukiwaniu rampy, by spuścić na fale swoje łódeczki), co nam jednak nie przeszkadzało w złapaniu chwili wytchnienia. Powód zamknięcia jeziora –  grupa ludzi  praktykowała w tym czasie ekstremalne narciarstwo wodne. Takie to tutaj są atrakcje, wśród których prym wiodą sporty ekstremalne. Miejmy nadzieję, że i nam będzie dane zasmakować jakichś ciekawych lokalnych sportów. Jeszcze wiele przed nami 🙂

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s