Późnym wieczorem dnia 11 lutego 2016 dotarliśmy do Wellington czyli do stolicy Nowej Zelandii. Przyjechaliśmy tam, aby przetransportowaś się na Wyspę Południową. Poruszając się samochodem pozostawało nam jedyne możliwe do zastosowania rozwiązanie czyli prom kursujący między obiema wyspami. Połączenia promowe oferują dwie firmy tj. BlueBridge i Interislander. Różnice w ofertach wspomnianych przewoźników można określić jako „kosmetyczne”, zarówno jeśli chodzi o standard usługi jak i jej cenę. W związku z tym zdecydowaliśmy się więc na prom firmy BlueBridge, bo… mieliśmy na niego 10% zniżkę w cenie.
Ciekawostka: Nowa Zelandia zniżkami płynie. Ceny wszelkich usług i atrakcji są wygórowane, ale ciągle otrzymujesz tutaj jakieś zniżki. Już na lotnisku możesz skompletować sobie darmowe gazetki, w których znajdują się kupony rabatowe na atrakcje turystyczne. Jeśli nie masz tych gazetek, to musisz spróbować poszukać informacji na stronie Internetowej: bookme.co.nz. Kiedy robisz zakupy w najtańszej sieci marketów tj. w Pak’n’save, dostajesz zniżki na paliwo tankowane na ich stacji lub na jednej ze stacji sieci Mobil (od 4 do nawet 15 centów na litrze, zależnie od lokalizacji sklepu i kwoty wydanej na zakupy). Nawet na obowiązkowe badanie techniczne samochodu można dostać zniżkę (warto oglądać rachunki ze stacji benzynowych, a szczególnie ich rewersy :)) Jaka jest skala zniżek? Otóż przykładowo, karta członkowska Kiwi Holiday Parks, która uprawnia do zniżki 10% w cenie promu kosztuje 35 dolarów. Koszt biletu na prom przed zniżką to 219 dolarów za dwie osoby, z samochodem. Korzystając więc z promu dwukrotnie, tak jak mamy to w zamiarze, już na samych przeprawach promowych zwraca się nam z nawiązką koszt zakupu wspomnianej karty. Do tego dochodzi jeszcze 10% zniżka w wypożyczalni samochodów ACE (też będziemy korzystać) oraz zniżki na poziomie 10% na noclegi w całej sieci Kiwi Holiday Parks. Termin ważności karty wynosi 12 miesięcy od dnia jej zakupu, również w Australii, więc… jest to znakomite rozwiązanie. Z kolei na stronie Internetowej bookme.co.nz zniżki dochodzą nawet do 70%, ale trzeba regularnie sprawdzać ceny i dostępności ofert, bo szybko podlega to zmianom.
Wracając do przeprawy promowej… Było zimno i niewygodnie. Nasza podróż rozpoczęła się o godzinie 2.30 nad ranem. Niestety, na dzień w którym chcieliśmy się promować oraz w ciągu kilku kolejnych dnie nie było dostępnych innych opcji na promy firmy BlueBridge. Pływają one cztery razy dziennie, ale w wysokim sezonie, który właśnie trwał, aby mieć wybór terminu, trzeba kupować bilety z wyprzedzeniem tygodnia lub więcej. My zdecydowaliśmy się na zakup 3 dni wcześniej. W chwili zakupu biletów myśleliśmy, że źle nie będzie – podczas przeprawy zostaniemy w samochodziku i prześpimy się. Niestety, nie jest to takie proste. Podczas promowania w samochodzie pozostawać nie można. Tak więc zajęliśmy strategiczne miejsca na pokładzie, w eleganckich, rozkładanych fotelach, podczas gdy inni kładli się bezpośrednio na fotelach w poprzek oraz na podłodze, na wykładzinie, pomiędzy fotelami. Nawet kącik zabaw dziecięcych był zajęty przez śpiącą parę turystów. Szybko okazało się, że nasz wybór nie był dobry, rozkładane fotele okazały się stać… w sali telewizyjnej. Jak tylko prom ruszył, seans się rozpoczął i trwał przez całą podróż. Widzów było trzech, ale głośniki ryczały. Szukaliśmy więc innych miejscówek, ale nie tylko te najlepsze były zajęte. Zajęte były prawie wszystkie możliwe miejsca. Coś nam udało się ostatecznie znaleźć, ale do komfortu było daleko (niewygodnie oraz przeraźliwie zimno). W ten oto sposób odbyliśmy tą trzy i półgodzinną podróż. Na szczęście warunki pogodowe były dobre i morze było tej nocy spokojne. Słyszeliśmy opowieści, że fale potrafią dochodzić nawet do 10m, więc mieliśmy sporo szczęścia :).
Na Wyspie Południowej dobiliśmy do miejscowości Picton i postanowiliśmy bezpośrednio jechać na camping. Chcieliśmy nocować w części wyspy zwanej Marlborough Sounds, na campingu French Pass. Na tym campingu zalecane jest wcześniejsze zarezerwowanie noclegu przez Internet. Spróbowaliśmy więc dokonać tego dzień przed promowaniem i… okazało się, że wszystkie miejsca są już zajęte :). Planując ten nocleg znów nie wzięliśmy pod uwagę tego, że jedziemy tam w weekend, a trzeba wspomnieć, że w weekendy, szczególnie wakacyjne, obserwujemy wzmożony ruch turystyczny Kiwi. Zarezerwowaliśmy więc camping French Pass za trzy dni i na dwie wcześniejsze noce postanowiliśmy udać się na prywatny camping – Titirangi Campsite. Jak się okazało, była to jedna z najlepszych miejscówek w Nowej Zelandii jaka się nam przytrafiła. Nie chodzi tutaj o wygody i infrastrukturę campingu, bo przecież szczytem marzeń nie jest zimny prysznic, zimna woda w umywalce oraz dwa zlewy. Chodzi o „okoliczności przyrody”, które na tym campingu były niesamowite – morze, wyspy w oddali, półwyspy, pusta, piaszczysta plaża, muszelki do konsumpcji (cockles i mule) oraz lokalne ptactwo (ptaki-złodzieje, bardzo podobne do ptaków kiwi, które cały czas zapominamy jak się nazywają). A przy tym cisza i spokój, bo na camping docierali tylko najwytrwalsi. Podczas naszego dwudniowego pobytu tam było to łącznie 8 samochodów. Może powodem było to, że od głównej, asfaltowej drogi jechaliśmy 3,5 godziny boczną drogą prowadzącą tylko tam? Nie będziemy dociekać przyczyn. Dla nas ta lokalizacja była niezwykła i brak ludzi był jej atutem.
Po nocnej przeprawie promowej byliśmy mocno niewyspani, dlatego zaraz po zajechaniu na miejsce zalegliśmy w śpiworach na trawie i odpoczywaliśmy. Obudziła nas przejeżdżająca… łódka. Kiwi mają łódki, znaczy porządne, duże łodzie motorowe. Zabierają je ze sobą na weekendy lub wakacje. Na tym campingu pewien starszy pan miał extra łódeczkę, do której jakiś mechanik zainstalował mu koła pozwalające przemieszczać się nią również na lądzie. Jak sobie porozmawialiśmy z właścicielem to dowiedzieliśmy się, że posiadanie kółek w łodzi nie jest czymś wyjątkowym dla Kiwi. Dla nas było.
Przerwany sen spowodował, że zaczęliśmy szukać innych możliwości zagospodarowania czasu, a że zbliżał się wieczór, to wybraliśmy się na plażę pozbierać… muszelki. Tyle ich uzbieraliśmy, że wystarczyły dla Przemka na cały kolejny dzień: na śniadanie, obiad oraz kolację i jeszcze trochę zostało. Pychotka. Zatem kolejny dzień spędziliśmy a to gotując, a to parując muszelki, poza tym mieliśmy słodkie nieróbstwo i zażywanie kąpieli słonecznych.
Następny dzień rozpoczęliśmy krótką wycieczką górską – 4 godzinnym trekkingiem prowadzącym fragmentem Queen Charlotte Track. Jest to lokalny szlak prowadzący szczytami gór. My udaliśmy się wyłącznie na punkt widokowy Eatwell’s Lookout. Było warto. Piękna pogoda, ładne widoki okupione niezbyt dużą ilością wylanego potu :).
Po zejściu z gór pojechaliśmy na zarezerwowany wcześniej camping French Pass. Droga do niego prowadząca była naprawdę malownicza. Rozbudziła nasze apetyty na piękny i tak oblegany nocleg. Jak zajechaliśmy na miejsce to nasze apetyty… zostały brutalnie ostudzone: tłumy ludzi, samochód przy samochodzie, głowa przy głowie i widoki przeciętne. Kolejny dzień to znowu relaks zakończony wieczornym oglądaniem płaszczek i rekina na płyciźnie. Zwierzęta te nadpłynęły niespodzianie na naszą plażę (szczególnie rekina ponoć tam dotąd nie widziano), kiedy lokalni rybacy oprawili złowione wcześniej ryby i ich resztki wrzucili do morza.
W dzień naszego wyjazdu z campingu French Pass pogoda popsuła się. Wyjechaliśmy wcześnie rano, by zdążyć przed nadchodzącym deszczem. Przejechaliśmy przez Nelson i Richmond, gdzie uzupełniliśmy zapasy jedzenia. Popołudniem dotarliśmy na camping położony obok cmentarza w miejscowości Murchison. Na campingu stacjonowała akurat wycieczka studentów z lokalnej uczelni. W tym przypadku okoliczności nam nie przeszkadzały (towarzystwo „cichych ludzi” na cmentarzu i głośnych studentów w kuchni), bo po raz pierwszy od pięciu dni mogliśmy zaserwować sobie ciepły prysznic. Tutaj również zastanawialiśmy się jak spędzić kolejne dni, wiedzieliśmy bowiem o nadchodzącym załamaniu pogody. O tym jak spędziliśmy ten niesprzyjający nam czas oraz o tym, co było dalej, przeczytacie w kolejnym poście :).