Arthur’s Pass – górskie klimaty i niezwykłe widoki

Po kilku dniach odpoczynku przyszedł czas na odrobinę wysiłku. Postanowiliśmy udać się w kierunku centralnej części Wyspy Południowej czyli do Arthur’s Pass, aby pochodzić tam troszkę po górach. Jako, że pogoda się popsuła (rozpadało się na całego), do celu jechaliśmy przez Reefton, gdzie większą część dnia spędziliśmy w miejskiej bibliotece buszując w Internecie :).

Ciekawostka: Nowa Zelandia to kraj, gdzie prawie wszystko można załatwić przez Internet, ale trzeba mieć do niego dostęp. Niestety, okazuje się to być bardziej skomplikowane niż… w Ameryce Południowej. Zasięg mobilnego Internetu jest słaby a ceny usługi wysokie. Dobrym rozwiązaniem jest oferta operatora telefonicznego SPARK. Oferuje on swoim klientom: dostęp do Internetu 3G/4G (zazwyczaj nie mamy go w telefonie, bo sieć operatora chce, by nasz telefon działał w 3G na paśmie 850 i 2100 czyli nieeuropejskich częstotliwościach), nielimitowane SMS-y krajowe, 100 minut połączeń oraz możliwość dziennej transmisji 1GB Internetu WIFI z… firmowych budek telefonicznych. A wszystko to za 19 NZD/mc (1 NZD = 2,70 PLN). Taniocha, nawet dla samych budek internetowych warto wykupić tą usługę. Bardzo interesujące i… sprawdza się. W wielu, nawet mniejszych miejscowościach, stoją takie budki, a obok nich znajduje się parking samochodowy. Można więc zaparkować i wysłać oraz odebrać pocztę oraz coś tam więcej jeszcze podziałać. Czasem jednak budki są powolne lub nie ma ich wcale, więc wtedy najlepiej jest pójść do… biblioteki miejskiej. W bibliotekach, w większości przypadków, oferowany jest darmowy dostęp do Internetu poprzez WIFI.

Po sesji internetowej i sprawdzeniu prognozy pogody, która wskazywała, że w kolejnych dniach ma dalej być deszczowo, zdecydowaliśmy się pojechać do Ahuara i przeczekać tam niekorzystny dla nas czas. Byliśmy zgodni co do tego, że chodzić po górach w deszczu sensu wielkiego nie ma. Osiedliśmy zatem na taniutkim (5 NZD /os /noc) ale dobrze wyposażonym, miejskim (!!!) campingu. Spędziliśmy tam dwie noce i dwa dni, podczas których nadchodziły burze, deszcze i słońce na zmianę. Przez camping przewijały się duże ilości niemieckich turystów – młodych wiekiem podróżników, nie zawsze dobrze wychowanych i nie zainteresowanych integracją z nami. Tak więc my ucinaliśmy sobie rozmowy z człowiekiem opiekującym się campingiem (emerytowany Kiwi, z zawodowymi i podróżniczymi doświadczeniami amerykańskimi i europejskimi).

Ciekawostka 1: Standardowy turysta w Nowej Zelandii to… młody Niemiec. Młody znaczy w tym przypadku w wieku 18-25 lat. Młodzi Niemcy przybywają do Nowej Zelandii w ramach wiz Work and Travel czyli przyjeżdżają, aby chwilę popracować, a potem jeżdżą po kraju i imprezują, wydając zarobione pieniądze. Jak pieniądze się skończą to znów idą na chwilę do pracy. I tak przez 12 miesięcy. Człowiek opiekujący się campingiem w Ahuara opowiadał nam, że często jedno z pierwszych pytań jakie zadają Mu po dotarciu na camping dotyczy tego, gdzie można kupić marihuanę… Co ciekawe, młodych ludzi z Niemiec zazwyczaj spotkać można na bezpłatnych lub niskopłatnych campingach, ale zdarza się, że korzystając z tych niskopłatnych… również unikają zapłaty. Podczas naszego pobytu na campingu w Ahuara właśnie taka sytuacja miała miejsce – jeden z samochodów odjechał po nocce spędzonej na campingu bez uiszczenia tej naprawdę niskiej opłaty. Opiekun campingu zareagował błyskawicznie wykonując telefon na policję, by ta zatrzymała niezdyscyplinowanych gości w sąsiednim miasteczku i ukarała ich mandatem. W głowie się nie mieści, że pieniądze na wyskokowe atrakcje, które są bardzo drogie w Nowej Zelandii, ci turyści mają, a drobnych opłat za camping wnosić nie chcą. Na forach dyskusyjnych dotyczących podróży po Nowej Zelandii można też znaleźć informację o jakich godzinach przychodzą osoby zbierające opłaty po to, aby móc przyjechać już po jego wizycie (często zdarza się tak, że dany camping nie ma stałego rezydenta, a opłaty umieszcza się w tzw. honesty box czyli w specjalnej skrzynce, gdzie oprócz pieniędzy wrzuca się również informację o załączonej kwocie oraz ilości osób i nocy na danym campingu. Opisywany obowiązek rejestracyjny należy spełnić zaraz po wjechaniu na pole campingowe). W głowie nam się nie mieści, że turyści zdolni są do takich uników .

Ciekawostka 2: Campingi w Nowej Zelandii można podzielić na trzy grupy: prywatne (prawie zawsze płatne, oferują największe wygody w postaci łazienek z wodą, ciepłych prysznicy, dostępu do Internetu, niestety zazwyczaj dodatkowo płatnego, kuchni itp.), prowadzone przez DOCa  (Department of Conservation) czyli centralną służbę nowozelandzką zajmującą się tego rodzaju turystyką (bezpłatne oraz niskopłatne, najczęściej bardzo ładnie położone ale z niskimi standardami, tj. często toaleta sucha i brak jakiejkolwiek wody, czasami wyłącznie zimna woda w umywalkach , czasami jest to woda zdatna do picia, a szczytem luksusu jest na tych campingach zimny prysznic) oraz miejskie (prowadzone przez miasta, zazwyczaj na bazie sprzętów niepotrzebnych mieszkańcom, oferują bardzo zróżnicowane standardy, zazwyczaj niskopłatne). Ta ostatnia grupa jest bardzo ciekawa. Miasta robią to chyba w celach promocyjnych, bo na pewno nie po to, by zarobić na tym pieniądze.

19 lutego 2016 zdecydowaliśmy się opuścić camping w Ahuara (zmęczyło nas „nicnierobienie”) i wyruszyliśmy w kierunku na Arthur’s Pass. Jest to maluteńka miejscowość, w której są: dwa hostele, jeden sklepik z dystrybutorem paliwa, kawiarnia, informacja turystyczna, pole campingowe, stacja kolejowa i około 15 domków oraz… budka z Internetem SPARKa. Miasto to było jednak dla nas za duże :). Pojechaliśmy zatem 30km dalej na najprostszy camping DOCa, który wkrótce znalazł się w czołówce naszego rankingu na najpiękniejsze miejsce noclegowe. Camping znajduje się na niewielkiej polanie pośród lasu, ma tylko suchą toaletę i nie ma wody pitnej. Natomiast jest niedaleko rzeka znakomicie nadająca się do przeprowadzenia toalety i do zmywania naczyń. Do tego wiata drewniana, pod którą można kucharzyć podczas deszczu, przepiękny widok na góry i tylko jeden inny samochód. To właśnie urzekło nas w campingu Hawdon Valley. Podczas pierwszego gotowania posiłku, zaraz po przybyciu na camping, okazało się, że w końcu mamy do czynienia z plagą, o której opowiadało nam wcześniej wielu podróżników. Plaga ta zwie się: sandfly. Są to malutkie muszki, coś jak nasze muszki owocówki. Gryzą równie boleśnie jak komary, a do tego są tak bezczelne, że odganianie ich rękami w ogóle nie działa. Europejskie specyfiki na komary nie zniechęcają ich, a te dostępne w Nowej Zelandii zmniejszają ilość muszek na około 10min, licząc od momentu posmarowania się specyfikiem. Jedynym sposobem obrony przed nimi jest więc szczelne odzianie się od stóp do głów, a w ekstremalnych przypadkach przebywanie wyłącznie w samochodzie lub namiocie (oczywiście szczelnie pozamykanym).

W dniu kiedy przybyliśmy do Hawdon Valley przestało padać i pojawiło się słonko. My jednak nie bardzo mogliśmy cieszyć się tym faktem, bowiem walczyliśmy z tymi potworami siedząc w samochodzie i podziwiając widoki przez okna :).

Kolejnego dnia na campingu również była piękna pogoda. Prognoza wskazywała jednak, że w Arthur’s Pass ma padać deszcz. Patrząc na niebieskie niebo nad nami nie uwierzyliśmy w te informacje, choć do tej pory najczęściej się sprawdzały i pojechaliśmy 30km do miasteczka, by pójść na szlak. W Arthur’s Pass zastaliśmy… deszcz i mgłę. Jak się dowiedzieliśmy w informacji turystycznej jest to, ponoć, całkiem normalne zjawisko – góry na środku wyspy (Alpy Południowe) zatrzymują chmury i kilkanaście kilometrów dalej może być cudna pogoda, podczas gdy w Arthur’s Pass leje deszcz. Nie poszliśmy więc na szlak, w zamian pokręciliśmy się po okolicy, min. skorzystaliśmy z ciepłego prysznica i widzieliśmy papugi Kea, które przyleciały do tutejszej kawiarni kraść jedzenie turystom. Kea to ptak występujący wyłącznie w Nowej Zelandii, który żyje w górach i jest ulubieńcem wszystkich, zarówno turystów jak i ludności lokalnej. Z racji tego, że często jest dokarmiany przez ludzi, nie boi się ich, a nawet jest na tyle odważny, że potrafi bezczelnie sięgać po to, co go interesuje (z różnych opowieści wiemy, że nie jest to wyłącznie jedzenie) :).

Kolejnego dnia tj. w niedzielę, 21 lutego prognozy pogody dla Arthur’s Pass były obiecujące i sprawdziły się. W związku z tym z samego rana poszliśmy na szlak. Spośród kilku dostępnych szlaków wybraliśmy ten najbardziej ambitny i zarazem gwarantujący piękne widoki czyli Avalanche Track, prowadzący na górę, która zwie się Avalanche Peak. Był to bardzo krótki szlak, jeśli chodzi o dystans do pokonania. Mimo to od początku trasy do samego jej końca poruszaliśmy się… na czworakach: szlak jest bowiem bardzo stromy i z bardzo nierównym podłożem. Widoki ze szczytu były jednak niesamowite: 360 stopni pięknych krajobrazów. Zdecydowanie warto było się tam wdrapać. W bonusie za trudy wspinaczki dostaliśmy jeszcze spotkanie z papugami Kea w ich naturalnym środowisku. Ze szczytu góry schodziliśmy inną trasą, szlakiem o nazwie Scotts Track. Miał być prostszy (mniej stromy), my jakoś wielkiej różnicy nie zauważyliśmy i w rezultacie pociliśmy się równie intensywnie jak podczas wejścia na szczyt.

Przed trekkingiem na Avalanche Peak planowaliśmy pójść na jeszcze jeden szlak, ale ostatecznie zmieniliśmy nasze plany i zdecydowaliśmy się odpocząć na południowo – wschodnim wybrzeżu wyspy. Wtedy również udało nam się zobaczyć… pingwiny. Ale o tym będzie już kolejnym razem :).


Reklama

Jedna uwaga do wpisu “Arthur’s Pass – górskie klimaty i niezwykłe widoki

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s