Gość z Polski

Za nami intensywny tydzień spędzony w towarzystwie Gościa z Polski. Można powiedzieć, że spędziliśmy wspólnie tylko i aż tydzień, bowiem wiele się działo przez ten czas. Na pewno kulinarnie już dawno tak dobrze się nie mieliśmy :).

Gość z Polski miał przybyć do Christchurch (Wyspa Południowa) w niedzielę, 28 lutego, więc dzień wcześniej postanowiliśmy zajechać do tej miejscowości, by wykonać jeszcze badania techniczne samochodu. W Nowej Zelandii, jeśli masz samochód starszy niż 3 lata, musisz robić badanie techniczne (Warranty of Fitness – WOF) co pół roku. Popełniliśmy błąd, gdyż większość miejsc świadczących tego typu usługi w soboty jest zamknięta. Zakład, do którego ostatecznie trafiliśmy, stwierdził, że mamy samochód nienadający się do ruchu i w związku z tym musimy podregulować hamulec ręczny, wypolerować reflektory, zmienić tylne opony i wymienić jakieś łożysko. Tylko z oponami można było sobie poradzić „od ręki”. Resztę kwestii zostawiliśmy sobie do załatwienia po wyjeździe Gościa z Polski czyli 3 dni po terminie aktualnego badania technicznego.

Niedzielne przedpołudnie poświęciliśmy na zwiedzanie Christchurch. W naszej opinii jest to najbrzydsze miasto Nowej Zelandii. Ma to zapewne związek z faktem, iż często jest ono  doświadczane trzęsieniami ziemi i w związku z tym jest stale odbudowywane. Powoduje to, że spacerując ulicami Christchurch ma się wrażenie, jakby spacer odbywał się po olbrzymim placu budowy. Jedno z najpoważniejszych trzęsień ziemi miało miejsce w 2011 roku, w wyniku zawalenia się budynku zginęło wtedy ponad 100 osób. W miejscu tragedii, na cześć ofiar, przygotowano instalację z białych krzeseł symbolizujących zmarłych. Instalacja znajduje się zaraz obok… parkingu dla samochodów i sklepów.

 

Przylot Gościa z Polski do Nowej Zelandii odbył się zgodnie z planem tj. 28 lutego 2016 o godz. 14 czasu lokalnego, po ponad trzydziestu godzinach od wylotu z Polski. Razem z nim przyleciał Jego bagaż, a w nim pyszności czyli kilka puszek pasztetu z kurczaka, który tutaj jest niemożliwy do kupienia :). Opisy na puszkach z pasztetem zostały wnikliwie przestudiowane przez tutejsze służby celne i zostały zaakceptowane do wwiezienia na teren Nowej Zelandii :). Na lotnisku powitaliśmy naszego gościa plakatem z hasłem: „Witaj Grzegorzu Kochany, na Twoje dania czekamy”. Chyba Mu się to podobało, bowiem później wiele razy powtarzał, że takie powitanie zobowiązuje i On musi stanąć na wysokości zadania, co tylko było z korzyścią dla naszych brzuchów i podniebienia :).

 

Tego samego dnia wyjechaliśmy w okolice Kaikorua, gdzie kolejnego ranka mieliśmy zaplanowane podziwianie wielorybów z powietrza (na pokładzie samolotu). Niestety, nie udało nam się przeżyć tej atrakcji wspólnie, bowiem, pomimo dobrych prognoz, pogoda się popsuła i samoloty nie latały. W takich okolicznościach zdecydowaliśmy się jechać dalej czyli na zachodnie wybrzeże wyspy, po drodze oglądając lokalne atrakcje. Atrakcjami tymi były głównie wybrzeże oraz foki.

 

Na pierwszą noc po przylocie Gościa z Polski wybraliśmy dla naszej trójki nocleg w kabinie (standardowe łóżka, dach nad głową), aby dać gościowi szansę szybko zregenerować się po trudach podróży. Potem już tak wygodnie nie było :). My wróciliśmy do naszego samochodu, a Gość z Polski testował przywieziony dla nas namiot. Na szczęście już do końca Jego pobytu pogoda była piękna i warunki do biwakowania na powietrzu można określić jako doskonałe.

 

Bardzo szybko okazało się, że trasa zaplanowana do pokonania jest bardzo ambitna. Dystans wynosił tylko 1500 km (ostatecznie przejechaliśmy 1800 km), ale w Nowej Zelandii nie da się szybko podróżować, gdyż drogi są wąskie, kręte, prowadzą przez centra miast i w związku z tym występują częste ograniczenia prędkości. Do tego, praktycznie co chwila, spotkać można miejsca warte zatrzymania się na krótką kontemplację. W ten oto sposób zwiedziliśmy skały naleśnikowe w Punakaiki oraz lodowce Franz Josef i Fox Glacier (rozmiarem i urodą nie dorównują lodowcom jakie widzieliśmy w Patagonii).

 

Tak więc do środy sporo czasu spędzaliśmy w samochodzie, naszym celem stało się jak najszybsze dotarcie w okolice jezior (centralna część wyspy). Okazało się bowiem, że największe zainteresowanie Gościa z Polski wzbudzały rzeki i jeziora, w których występują dobre warunki do łowienia ryb, a Jego celem stało się upolowanie jakiejś ładnej sztuki :). Tak więc np. podczas przerwy kawowej, po śniadanku lub obiadokolacji Gość z Polski zabierał wędkę (była na wyposażeniu naszego samochodu, a resztę niezbędnego sprzętu wędkarskiego przywiózł ze sobą z Polski) i szedł łowić, podczas gdy my oddawaliśmy się innym relaksacyjnym zajęciom. Jego marzenie spełniło się w czwartek. Stacjonowaliśmy wtedy na pięknie położonym kempingu, był to dzień bez przemieszczania się i już o poranku (kiedy my jeszcze spaliśmy) złapał okazałą rybkę :). Ale nie skonsumowaliśmy jej, gdyż wypuścił ją z powrotem do wody, a nam pokazał jedynie zdjęcia zdobyczy. Jak tylko Przemek to usłyszał, to nie chciał dać Gościowi z Polski spokoju i ten znów poszedł łowić :). Po raz drugi szczęście uśmiechnęło się do Niego wieczorem i tym razem rybka została sfotografowana i skonsumowana :). Wyjątkowo jej przygotowaniem zajmował się Przemek, pozostałe posiłki serwował nam Gość z Polski (plakat powitalny zobowiązuje). Dzięki Niemu mieliśmy tydzień kulinarnej uczty: jajka sadzone na bekonie, kotlety mielone (kardinadle) z marchewką, groszkiem i ziemniakami, placuszki ziemniaczane oraz placuszki z cukini, naleśniki i inne pyszności. No po prostu, żyć, nie umierać :). Ostatniego dnia (niedziela) poszliśmy wszyscy do poleconej nam przez lokalsów restauracji (dla nas był to pierwszy raz w tak wykwintnej restauracji w Nowej Zelandii) na pożegnalny obiad.

 

Tego też dnia przeżyliśmy jedną z ciekawszych i oryginalniejszych przygód w całej naszej podróży. Mianowicie, udaliśmy się na nietypowe spotkanie z pingwinami. Na początek były to pingwiny żółtookie (rzadki gatunek, występujący nielicznie i wyłącznie w Nowej Zelandii), a wieczorem pingwiny niebieskie (ponoć najmniejsze pingwiny świata). Te pierwsze widzieliśmy już wcześniej, natomiast pingwinów niebieskich nie mieliśmy jeszcze okazji spotkać. Co ciekawe żyją one min. w mieście zwanym Oamaru, w którym znajduje się specjalnie przygotowane pod turystów centrum wizytowe. Bilet wstępu do tego miejsca jest bardzo drogi, a z opowieści innych turystów wiemy, że wszystko wygląda dosyć sztucznie. Na plaży przygotowana jest specjalna arena z ławkami dla odwiedzających i każdego wieczora odtwarzane jest swoiste show (ze spikerem), którego głównymi bohaterami są pingwiny wracające z morza do swoich gniazd. W zależności od tego, jak blisko chce się siedzieć, płaci się odpowiednią cenę za bilet :). Generalnie, w Nowej Zelandii ze wszystkiego robią biznes. Ale jest też inna możliwość zobaczenia tychże zwierząt. Nie wszystkie z nich wracają „drogą przez arenę”, są też takie, które mają swoje domy w tych okolicach ale po drugiej stronie ulicy biegnącej wzdłuż linii brzegowej… Dlatego też wielu turystów (tak jaki i my) wyczekuje po zmroku w tym właśnie miejscu na przechodzące przez ulicę (dosłownie) pingwiny. Każdego wieczora nad ich bezpieczeństwem czuwają wolontariusze ubrani w odblaskowe kamizelki, wzdłuż drogi rozstawione są odblaskowe słupki mające na celu wzmożenie czujności kierowców. Prawdziwy cyrk :). Początkowo trudno nam było w to wszystko uwierzyć, do czasu kiedy to około godziny 21.00 (obecnie słonko zachodzi około 20.00) zobaczyliśmy pierwszego pingwina nadchodzącego od strony wybrzeża. Potem pojawiły się kolejne i kolejne… Niektóre z nich są bardzo nieśmiałe i kiedy widzą człowieka, boją się przejść przez ulicę. Był jednak i taki bohater, który jak prawdziwy gwiazdor „przeparadował” centralnie (na wyciągnięcie ręki) przed wgapiającym się w niego tłumem ludzi :). Trudno powiedzieć, co bardziej śmieszy: taki mały pingwinek nieco niezdarnie maszerujący po asfalcie, czy tłum ludzi (różnych nacji, w różnym wieku) z wypiekami na twarzy obserwujący zmagania tego małego zwierzaka :). Generalnie, w związku z tym wydarzeniem cała nasz trójka miała ubaw po pachy. Jednocześnie był to jeden z fajniejszych momentów naszej wspólnej wędrówki :).

 

Kolejnego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną do Christchurch, skąd około godziny 18.00 Gość z Polski wyruszył w długą drogę do domu (ok. 40h). Podczas pożegnania Aga uroniła kilka łez, jakieś takie wzruszenie ją dopadło, że znowu zostajemy sami :). Niewątpliwie, był to bardzo fajnie spędzony tydzień. Potwierdziło się min. to, że nasz wyjazd niczego nie zmienił we wzajemnych relacjach, nie brakowało nam tematów do rozmów, a atmosfera była jak zawsze bardzo wesoła i swobodna.

 

Grzegorzu, Gościu z Polski, dziękujemy bardzo za wizytę! Było nam niezmiernie miło spotkać się z Tobą a Twoje potrawy były wyśmienite. Nam się na bieżąco raczej aż tak bardzo kucharzyć nie chce, a i nasze umiejętności w tym zakresie są mniejsze. Rybka też była pierwszorzędna, ale dalej nie rozumiemy czemu tą pierwszą wypuściłeś :).

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s