Jedziemy do Queenstown, które uznać można za nowozelandzkie Zakopane. Misia tutaj nie widzimy, za to turystyczne „szwędanie się” po uliczkach i sklepikach każdemu się czasem należy, szczególnie Adze :).
Decydujemy się również na pierwszą płatną atrakcję w Nowej Zelandii czyli wjazd kolejką gondolową na jedno z otaczających miasto wzgórz, skąd podziwiać można panoramę okolicy. Widok z góry jest bardzo ładny. Na punkt widokowy można także wejść (zajmuje to zaledwie 1,5 godziny), ale tego dnia nie chce nam się podejmować takich wysiłków :).
No dobrze, chwila spędzona w miasteczku nam wystarcza, następnie wracamy do naszych schematów działania, gdyż zaczynamy dziczeć w tak dużym skupisku ludzi. Wynajdujemy więc camping, o którym w dostępnych nam źródłach jest mało informacji, licząc, że będzie odludny. Camping zwie się Skippers. Dojazd na miejsce okazuje się… ekstremalnym przeżyciem. Zdecydowanie lepiej by było podróżować w tym przypadku naszym południowoamerykańskim 4runnerem. „Gacie mamy pełne”. Takich przejazdów do tej pory nie mieliśmy: bardzo wąska droga, zazwyczaj na jeden samochód (od czasu do czasu miejsce na mijankę), przez większość drogi po jednej stronie ściana skalna, a po drugiej kilkudziesięciometrowa przepaść bez żadnych barierek zabezpieczających. Jakby tego było mało, droga ta do dobrze przygotowanych zdecydowanie nie należy, wszędzie leży dużo kamieni, większość zakrętów jest ślepa (bez widoczności). Prawie wszystkie mijane samochody, a jest ich kilka, to porządne terenówki 4×4. Po zjechaniu z drogi głównej, opisywaną drogą pokonujemy niezbyt długi odcinek, wynoszący zaledwie 17km, ale przejazd dostarcza nam tyle adrenaliny, że rezygnujemy ze skoku na bungee :). Na koniec niespodzianka – dojeżdżamy do odrestaurowanych zabudowań zamieszkiwanych przez ludzi do 1929r. Jest to niebiletowana i otwarta dla wszystkich atrakcja, co oznacza, że każdy zainteresowany może zobaczyć te budynki również od wewnątrz. Można zatem wejść do chaty, pomieszczeń gospodarczych oraz do tamtejszej szkoły i poczuć klimat dawnych czasów. Jako że późnym popołudniem zaczyna padać deszcz, decydujemy się wykorzystać werandę jednego z domów, aby pod jej osłoną przygotować i skonsumować obiad.
Jest to zarazem pierwszy, i jak się na koniec pobytu w Nowej Zelandii okazało, jedyny camping, na którym w nocy jesteśmy sami. Dlatego, jeśli ktoś Wam mówi, że Nowa Zelandia jest odludna, to nie wierzcie jego słowom! Szczególnie Wyspa Południowa jest mocno przez turystów „oblężona”.
Kolejnego dnia, tyle co zdążyliśmy skonsumować śniadanie na werandzie naszego domu :), wycieczka emerytów sprawia, że szybko opuszczamy naszą odludną miejscówkę. Roześmianych i pełnych energii staruszków przywieziono busikami 4×4, by przeżyli emocjonującą przygodę, a następnie skonsumowali kawkę lub kieliszek wina w tych niezwykłych okolicznościach przyrody :). Ponownie jedziemy zatem drogą do Queenstown (innej możliwości nie ma). Zanim wjedziemy na asfalt raz jeszcze musimy pokonać odcinek, który dnia poprzedniego dostarczył nam tylu emocji. Wydawało się, że i droga powrotna również wywoła w nas burzliwe reakcje, ale już wiemy, co przed nami, jesteśmy przygotowani psychicznie, do tego nocny deszcz nie spowodował (niestety;) ) żadnych błotnych osuwisk. Jedziemy zatem niespiesznie, podziwiając widoki i przystając co chwilę celem udokumentowania trasy naszego przejazdu (wiszący nad przepaścią most, rwąca rzeka gdzieś tam głęboko, w dole).
Zjeżdżamy z gór, następnie kierujemy się do Glenorchy, aby wieczorem osiąść na campingu w Kinloch. Ciekawe miejsce, położone zaraz nad brzegiem jeziora. Wszystko byłoby super, gdyby nie kolejny dzień z deszczową pogodą. Jej skutkiem jest min. w większości zalany teren campingu. Zajeżdżamy jednak na tyle wcześnie, że spokojnie znajdujemy w miarę płaskie miejsce do zaparkowania naszego campervana. Nasza miejscówka jest dość na uboczu, cieszymy się zatem z tego, że nikogo obok nas nie będzie. Nic bardziej mylnego! Ze względu na małą ilość miejsca na campingu, po jakiejś godzinie, kilka metrów od naszego samochodu staje inny, a chwilę przed położeniem się spać, znacznie po zmroku, przybywa jakichś dwóch kosmitów z namiotem i rozbija się pół metra od nas. Współczujemy im z powodu braku dobrych miejsc i szukania po ciemku, ale tak się robić nie powinno. Kompletny brak prywatności. Zresztą takie zachowanie często występowało też na innych campingach.
21 marca wyruszamy w drogę do Parku Narodowego Góry Cooka przez Cardrona, gdzie na punkcie widokowym poznajemy Panią Ewę i Pana Artura z Warszawy (kolejni rodacy spotkani w naszej podróży w przeciągu krótkiego odstępu czasu). Następnie dojeżdżamy do miejscowości, która zwie się Mount Cook Village. W tym miejscu jest tylko jeden camping i to bardzo zatłoczony. Obserwujemy, że niektóre campingi to po prostu większe parkingi samochodowe. Mało kto śpi pod namiotem, jest zimno. Tutaj też. Parkujemy nasz samochód obok innego i zauważamy, że w sąsiednim pojeździe, na siedzeniu, leży przewodnik po Nowej Zelandii w języku polskim. Chwila nasłuchiwania i słyszymy już polskie słowa :). To Monika i Tomek, którzy całkiem niedawno rozpoczęli swoją przygodę z Nową Zelandią, i z którymi bardzo przyjemnie spędzamy wieczór a następnie, kolejnego dnia, wspólnie konsumujemy śniadanie. Jednak do Mount Cook Village nie przyjechaliśmy by rozmawiać :)! Nasza misja to pokonać szlak Sealy Tarns Track. Trasa wiedzie cały czas w górę, po 2200 schodach (wysokich i niewygodnych) i prowadzi na wysokość 1250m npm. Ze szczytu można podziwiać widok na Górę Cooka (Aoraki/Mount Cook, dla poprawności politycznej obowiązuje dwujęzyczna nazwa góry – angielska i maoryska) czyli najwyższy szczyt Nowej Zelandii o wysokości 3754m npm, Hooker Valley i okolice. Jest bardzo ładnie, pogoda w końcu dopisała, mimo to nie decydujemy się kontynuować naszego spaceru i rezygnujemy z podejścia na Mueller Hut. Jesteśmy usatysfakcjonowani tym, co zobaczyliśmy. Poza tym powoli odczuwamy już zmęczenie górską wędrówką. Jak na szybko policzyliśmy, to w ostatnich 2 miesiącach po górach przeszliśmy odległość wynoszącą ponad 100km. Jak dla nas to sporo. Dlatego decydujemy się wrócić do wioski, gdzie zażywamy ciepły prysznic i jedziemy do Lake Tekapo. Tam widzimy słynny kościółek położony nad brzegiem jeziora przeżywający właśnie oblężenie Azjatów, czym prędzej uciekamy stamtąd :).
Góra Cook’a? Nie ma czegoś takiego. Fiedia, miej litość nad biedną Pozorową (wiesz jak ją dobrze wspominam). Nobles obliż
A tak w ogóle to pozdro i niech Wam się wiedzie na tych szlakach ptaka dodo
PolubieniePolubienie
Dzięki za uwagę, z dodo mogą być problemy bo to nie ten kierunek 🙂 pozdrowienia
PolubieniePolubienie