W tym wpisie będzie o tym, jak upłynęły nam ostatnie trzy tygodnie pobytu w Kraju Kiwi.
Bezpośrednio po przepromowaniu się na Wyspę Północną (miało to miejsce 31 marca) osiedliśmy na campingu w okolicach Wellington, gdzie kolejnego dnia o poranku skonsumowaliśmy śniadanie w zacnym towarzystwie tamtejszych kaczek. Następnie wyruszyliśmy na zwiedzanie stolicy Nowej Zelandii. Miasto okazało się być dużo mniejsze od Auckland i nie wzbudziło w nas większego zachwytu. Zdecydowaliśmy się odwiedzić Muzeum Te Papa, gdzie spodziewaliśmy się zapoznać, choć trochę, z kulturą maoryską. Wyszło nam to jednak słabo, bowiem wystawa poświęcona tej tematyce była jedną z mniejszych wystaw prezentowanych w muzeum. Udało nam się jednak, po raz pierwszy i jedyny (!), zobaczyć ptaka kiwi. Niestety jako eksponat muzealny :). Jeszcze szybki rzut oka na miasto i pojechaliśmy dalej, kierując się na północ wyspy jej wschodnim wybrzeżem.
Kolejny punkt na naszej trasie to Castlepoint, gdzie planowaliśmy spędzić chwilę spacerując po plaży oraz w okolicach latarni morskiej. Nie udało się, nastąpiło kolejne załamanie pogody. Uciekając przed deszczem osiedliśmy na campingu w miejscowości Pahiatua, gdzie oprócz nas stacjonowali min.: holenderska para podróżująca wyłącznie po Wyspie Północnej, informatyk walczący dzień i noc z problemem informatycznym, który sam sobie stworzył w chwili nieuwagi, facet, dla którego samochód typu campervan był domem na stałe. Jednym zdaniem, ciekawe doświadczenie międzyludzkie to było. W trakcie pobytu w tym miejscu złożyliśmy także on-line nasze polskie zeznania podatkowe, taki element „domowej” rzeczywistości dopadł nas w podróży na końcu świata :). Nasza trasa wiodła dalej w kierunku na Napier, po drodze przejeżdżaliśmy min. w okolicach wzgórza posiadającego najdłuższą na świecie nazwę (jest to najdłuższa nazwa geograficzna na świecie). Wieczorem, 3 kwietnia, dotarliśmy na camping położony nad jeziorem Tutira, gdzie mieliśmy możliwość podziwiać kolejny malowniczy zachód słońca, tym razem w towarzystwie czarnych łabędzi.
W ostatnich trzech tygodniach naszego pobytu w Nowej Zelandii zaczęliśmy nadzwyczaj wyraźnie odczuwać, że nadchodzi jesień. Praktycznie z dnia na dzień zrobiło się chłodniej (szczególnie w nocy dało się to odczuć), drzewa zaczęły intensywnie gubić liście, a dzień stawał się coraz krótszy. Mimo to miejsca turystyczne nie były całkiem „wyludnione”. W tym czasie odwiedziliśmy także trzy parki (rezerwaty przyrody) i w każdym z nich spotykaliśmy inne osoby. Tak więc nawet wtedy, gdy pada i wieje turystyka w Nowej Zelandii ma się dobrze :).
Pierwszy z odwiedzonych przez nas parków (rezerwatów przyrody) to Kaweka Forest Park, położony wysoko w górskim lesie. Do tego, by tam pojechać zachęciła nas informacja o tym, że prowadzi tam trudnodostępna droga, na końcu której jest camping, na którym można zażyć gorących kąpieli w górskim strumieniu. Droga dojazdowa okazała się być faktycznie drogą górską, w miarę łatwą, z jednym małym wyjątkiem – konieczne było pokonanie brodu rzecznego. W drodze do parku nie było problemu z przejazdem, bowiem tyczki kontrolujące poziom wody wskazywały bezpieczny jej poziom. Kiedy wracaliśmy sytuacja uległa zmianie, gdyż w czasie naszego pobytu w parku znów intensywnie padało. Tak więc w drodze powrotnej, przed pokonaniem brodu samochodem, Aga zdecydowała się sprawdzić poziom wody. Ruszyła w wodę w klapkach i… wylądowała na tyłku, nawierzchnia okazała się być śliska, a obuwie nieodpowiednie do takich spacerów :). Mimo, że poziom wody w brodzie znacząco się podniósł, zdecydowaliśmy się go pokonać samochodem. Podczas przejazdu nasza Toyota Estima lekko się zadymiła, ale dała radę i obyło się bez komplikacji :). Co do gorących kąpieli, takiego klimatu jeszcze nigdy w życiu nie zaznaliśmy – dwa baseny wielkości dużej wanny, położone w górach z widokiem. Niestety, my widoku nie widzieliśmy, bo było już ciemno, a nasze jedyne oświetlenie to lampki – czołówki. Na początku naszego „moczenia” pewna para zajmowała jeden z basenów, ale później całe miejsce mieliśmy na wyłączność. To doświadczenie bardzo nam się podobało.
Kolejny odwiedzony przez nas park to Park Lake Waikaremoana, również dość ciekawy w naszej ocenie – górskie jezioro z ładnymi widokami, a na campingu, oprócz nas, wyłącznie lokalni…. wędkarze i żadnych innych turystów. Nie było nam jednak dane w pełni cieszyć się tym miejscem, gdyż jesienna pogoda znowu dała nam się we znaki. Wydaje się jednak, że w słoneczny, ciepły dzień miejsce to musi być bardzo urokliwe.
Ostatni z listy park Nowej Zelandii to park prywatny. Była to zarazem ostatnia płatna atrakcja, z której skorzystaliśmy (parki publiczne są bezpłatne). Park Orakei Korako, bo o nim w tym miejscu jest mowa, to park geotermalny, gdzie główną atrakcję stanowią liczne gejzery i pola geotermalne. Bardzo nam się to miejsce podobało, swoim klimatem przypominało „małą Islandię”.
Na wschodnim wybrzeżu Wyspy Północnej odwiedziliśmy także Mahia Penisula (Półwysep Mahia) – przyjemne, odludne miejsce, Tolaga Bay z najdłuższym molo w Nowej Zelandii, Anaura Bay, gdzie morze wyrzuciło na ląd wiele morskich ślimaków oraz East Cape – najbardziej na wschód wysunięte miejsce na świecie, gdzie najwcześniej wstaje dzień. Oczywiście na szczycie jednego z okolicznych wzgórz stoi latarnia morska.
9 kwietnia wyruszyliśmy w drogę do Auckland. Zaraz po dotarciu na miejsce porządnie wysprzątaliśmy samochód i kolejnego dnia, tj. w niedzielę, udaliśmy się na giełdę samochodową, aby go sprzedać. A na giełdzie…. totalna porażka. Całkowity brak osób zainteresowanych kupnem, za to spora ilość osób sprzedających swoje pojazdy. Przemek pogłówkował i znalazł wyjście awaryjne – wystawienie samochodu do sprzedania na giełdzie internetowej z licytacją od 1 dolara. Na nasze szczęście licytacja zakończyła się ceną wyższą niż cena startowa, ale stanowiła ona zaledwie 1/3 kosztu samochodu. Sezonowość pełną gębą. Mimo takiego zakończenia tej historii dla nas rozwiązanie z zakupem samochodu i tak okazało się bardziej opłacalne niż opcja z jego wypożyczeniem. Do tego zapewniało pełną swobodę przemieszczania się, gdyż wypożyczonymi samochodami nie w każde miejsce się dojedzie (w wypożyczalniach obowiązują restrykcje na słabej jakości drogi gruntowe).
Ostatni tydzień naszego pobytu w Nowej Zelandii to nerwowe oczekiwanie na przyznanie wizy do Australii. Wniosek wizowy złożyliśmy z początkiem marca 2016 roku. Aga dostała wizę już po tygodniu, podczas gdy Przemka poprosili o dostarczenie dodatkowych dokumentów. Po tym jak je przekazał, nie przysyłali informacji zwrotnej przez kolejne tygodnie. Uściślając, o wizę australijską należy ubiegać się przez Internet. Niby wszystko fajnie jest zorganizowane, ale jak coś zaczyna się komplikować (procedura rozpatrywania wniosku przedłuża się), to jest to mocno uwłaczające dla osoby ubiegającej się o wizę. Najtrudniejszą sprawą w takim przypadku staje się kontakt ze służbami imigracyjnymi: na e-mail nie odpowiadają, numeru telefonu dostępnego z zagranicy brak. W tej sprawie udaliśmy się nawet do konsulatu Australii w Auckland oraz zadzwoniliśmy do polskiej Ambasady w Wellington. Nikt nie był w stanie nam pomóc. Sytuacja była dla nas mało komfortowa, szczególnie, że w tym momencie mieliśmy już zakupione bilety lotnicze do Australii, zamówiony samochód na pierwsze dwa tygodnie pobytu oraz zarezerwowany nocleg. Gdybyśmy nie dostali wizy, to nie moglibyśmy także pozostać w Nowej Zelandii, gdyż kończył nam się 3 miesięczny, bezwizowy okres pobytu w tym kraju. Ponoć jest możliwość przedłużenia tego okresu jeszcze o 1 miesiąc, ale jednym z warunków jest posiadanie biletu wylotowego z Nowej Zelandii w tym czasie. Zaczęliśmy więc rozważać, gdzie by tu można polecieć alternatywnie, z opcją na przeczekanie. Ostatecznie, na 4 dni przed planowanym końcem pobytu w Nowej Zelandii, upragniona wiza dla Przemka znalazła się w elektronicznej skrzynce pocztowej.
W czasie tego nerwowego dla nas tygodnia zdecydowaliśmy się jeszcze zobaczyć Półwysep Coromandel położony niedaleko Auckland. Podczas gdy wniosek wizowy podlegał rozpatrzeniu, samochód licytował się na aukcji internetowej, my mieszkaliśmy w cabinie (na spanie w samochodzie było już trochę za zimno) i w ramach wycieczek jednodniowych zwiedzaliśmy tą weekendową destynację mieszkańców Auckland.
16 kwietnia 2016 roku po raz ostatni przyjechaliśmy do Auckland, sprzedaliśmy samochód, spakowaliśmy nasze bagaże i dwa dni później polecieliśmy do Sydney, by tam rozpocząć naszą przygodę w Australii.