Na zakończenie długiego weekendu majowego 2016 dotarliśmy w okolice Melbourne. Jest to drugie (po Sydney) znane miasto Australii, stolica stanu Victoria. My, przed wizytą w Melbourne, kojarzyliśmy je wyłącznie z nazwy. Wiedzieliśmy również, że w jego okolicy znajduje się największa atrakcja tego regionu czyli Great Ocean Road, nasz kolejny punkt na podróżniczej mapie.
Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od poszukiwania miejsca na nocleg, co okazało się być sporym wyzwaniem. Po raz pierwszy od bardzo dawna (chyba ostatnio było to w Bariloche, w Argentynie) dowiedzieliśmy się, że w miejscu przez nas wybranym nie ma dostępności. Różnica między Bariloche a Melbourne była jednak taka, że w Bariloche chodziło o wolne miejsce w domku lub w hotelu, w Melbourne – o miejsce na polu campingowym… Dodajmy, że pól campingowych w Melbourne jest kilka, ale tylko jedno charakteryzuje się rozsądnymi cenami. Postanowiliśmy więc przejechać przez miasto i udać się do położonego kilkadziesiąt kilometrów na południowy – zachód Warribee South, gdzie znaleźliśmy camping usytuowany nad samym morzem. Była to dobra baza wypadowa do zwiedzenia Melbourne, gdyż mieliśmy stamtąd bezpośrednie połączenie pociągowe z centrum miasta (dojazd zajął nam 45 minut).
A samo miasto? Spędziliśmy w Melbourne kilka godzin. Centrum Melbourne jest bardzo nowoczesne, są tam wysokie, przeszklone budynki jak również sporo terenów rekreacyjnych (parki, rzeka, po której można pływać kajakami, port). Miasto jest bardzo dobrze skomunikowane, dysponuje siecią pociągów i tramwajów. Tak więc, z punktu widzenia turysty, Melbourne bardzo ładnie się prezentuje, chociaż żadnych słynnych na cały świat budowli nie posiada. Dzień spędzony w mieście uważamy zatem za udany, zważywszy również na fakt, że po ostatnich zimnych, wietrznych i deszczowych dniach pogoda nam dopisała. Mimo, że trochę się chmurzyło, to deszcz nie spadł, a temperatura umożliwiała chodzenie w koszulce z krótkim rękawkiem. Aktualnie tj. trzy tygodnie później temperatury w dzień wynoszą już tylko kilka stopni na plusie.
Kolejnego dnia po wizycie w Melbourne wyjechaliśmy w kierunku Great Ocean Road. Słynna na cały świat droga zaczyna się za miejscowością Torquay, ma długość ok. 200 kilometrów i prowadzi wybrzeżem. Okazało się, że zdecydowanie nie cała droga jest interesująca a tylko jej fragment tj. około 50-ciokilometrowy odcinek z Princetown do Warrnambool. Na tym fragmencie drogi zobaczyć można wiele ciekawych formacji skalnych, z Dwunastoma Apostołami (Twelve Apostles) na czele. Generalnie, wybrzeże, wzdłuż którego poprowadzona jest Great Ocean Road, podobne jest do wybrzeża w południowej części Portugalii (region Algarve), ale australijskie jest dużo bardziej efektowne. Do tego zachód słońca z widokiem na Dwunastu Apostołów spowodował u Przemka, po raz pierwszy w Australii i po raz pierwszy od dawna w tej podróży, „opadnięcie gaci” :). Dla Agi najładniejszym miejscem na trasie przejazdu okazał się punkt widokowy na skałę o nazwie Razoback. Ogólne wrażenia z przejazdu tym odcinkiem Great Ocean Road mamy bardzo pozytywne, było super! Naszej pozytywnej opinii nie zmienia fakt, że nawet w niskim sezonie (czyli w czasookresie kiedy my byliśmy) droga ta jest oblegana przez turystów, z chińskimi wycieczkami na czele. Aż strach pomyśleć, co dzieje się w tym miejscu w szczycie sezonu…
Na Great Ocean Road, oprócz pięknych krajobrazów, mieliśmy również okazję spotkać wiele ciekawych zwierząt, ale o tym napiszemy już w kolejnej relacji :).