Nadeszła wreszcie pora na realizację kolejnego z naszych podróżniczych marzeń czyli na wizytę w samym sercu Australii i na spotkanie ze świętą górą Aborygenów tj. Uluru (inaczej Ayers Rock). Było to, bez wątpienia, niezapomniane przeżycie.
Nasza podróż do Uluru rozpoczęła się 11 maja 2016 w Port Augusta, gdzie dotarliśmy uciekając przed szaleńczym deszczem i piaskową zanwieruchą. Czegoś takiego jeszcze dotąd nie przeżyliśmy – wszędzie było pomarańczowo od pyłu, widoczność prawie żadna, a zużycie paliwa w naszym „czołgu”, jak się potem okazało, o jakieś 50% większe niż standardowo. Zanim przybyliśmy do Port Augusta, kilka dni spędziliśmy w położonym w okolicy Mount Remarkable National Park, w którym obserwowaliśmy zwierzęta – patrz https://wyjechani.org/2016/06/09/to-nie-zoo-to-australia-zwierzeta-cz-2/ Podczas naszego pobytu w parku pogoda była bardzo kapryśna, na przemian świeciło słońce i padał deszcz, do tego temperatura znacząco spadła i wyraźnie odczuwalny był chłód. Jesień zapanowała w pełni, tak więc z niecierpliwością oczekiwaliśmy na ocieplenie… Okres maj – czerwiec to najlepszy czas na wizytę w Centralnej Australii, temperatury w dzień są bardzo przyjemne (wynoszą „grubo” ponad 20 st.), w nocy jest natomiast chłodno, ale jeszcze nie mroźno (w lipcu i w sierpniu występują temperatury ujemne).
Pierwszy dzień przejazdu przez Outback nie był już tak dramatyczny, jeśli chodzi o pogodę. Poza tym była to długa i monotonna trasa. Jak się później okazało, podróżowanie w tej części kraju tak właśnie wygląda. Na koniec pierwszego dnia dotarliśmy do osady (?) zwanej Pimba. W odniesieniu do tego miejsca używamy pojęcia „osada”, gdyż było ono większe niż standardowe lokalizacje w Outback. W Pimbie zaobserwowaliśmy stację benzynową z małą jadłodajnią, camping samochodowy i nieco dalej położone, normalne, choć nielicznie występujące zabudowania ludzkie. Jadąc przez Outback najczęściej spotkać można tzw. roadhouse czyli kompleks kilku budynków, w którym można zatankować samochód, przekąsić co nie co w podróży oraz przenocować. Tego typu punkty serwisowe zlokalizowane są zazwyczaj, dosłownie, pośrodku niczego, przy głównej drodze, w odległości co 200-300 km i nie mają typowych zabudowań mieszkalnych. Tak więc Pimba była większa niż typowy roadhouse. Pozostając w tym miejscu na nocleg mieliśmy okazję podziwiać jak różnymi pojazdami ludzie podróżują po Australii. A była to istna „rewia mody” – przyczepka stylizowana na cesarski rydwan, motorhome z przyczepą, na której zaparkowany był samochód terenowy, Nissan Micra (!) z zainstalowanym namiotem na dachu. Różnorodność stylów podróżowania jest ogromna, ale generalnie królują duże samochody (Motorhome) lub mocne samochody terenowe z wszystko mającymi olbrzymimi przyczepami.
Na tym etapie podróży zaobserwowaliśmy również, że Outback i cała Australia są znakomitym miejscem do pozyskiwania naturalnej energii z wiejących wiatrów (występują tu licznie pojedyncze wiatraki a nie szpecące krajobraz farmy wiatrowe) oraz ze świecącego ostro Słońca (wszechobecne panele solarne). My także mamy takie panele na wyposażeniu naszego samochodu. Jak tylko chwilę zostajemy w jednym miejscu, podłączamy je pod akumulator. 140W mocy oraz energia zakumulowana z silnika podczas jazdy samochodem spokojnie wystarczają na blisko tygodniowy wypoczynek w jednym miejscu, dostajemy przy tym oświetlenie samochodu, lodówkę pracującą nieustannie oraz możliwość ładowania telefonów i komputera. Reasumując, urozmaiceń w trakcie podróży przez Outback jest niewiele, czasem wiatrak, czasem roadhouse. Zwierząt mało (znaki ostrzegawcze niby są, ale zwierząt brak), długie, proste odcinki drogi. Dla rozprostowania kości od czasu do czas zatrzymywaliśmy się, aby… trochę poskakać :).
Drugiego dnia podróży dotarliśmy na nocleg do Coober Pedy. Czas mieliśmy dobry, postanowiliśmy więc pozwiedzać nieco miasteczko. Słynie ono z tego, że znajduje się po środku niczego, wydobywa tutaj dużą ilość opali, a życie toczy się pod ziemią. Nas szczególnie zainteresował aspekt podziemnego miasta. Okazuje się, że obecnie nie do końca wygląda to tak, jak się to opisuje. Dawniej faktycznie budowano w tym miejscu podziemne domy i w nich mieszkano, panowały w nich bowiem sprzyjające warunki dla ludzkiej egzystencji (wnętrza podziemnych domów utrzymywały stałą, przyjemną dla człowieka temperaturę, bez względu na panujące na powierzchni ziemi upały czy przymrozki). Aktualnie, wydaje nam się, że tego typu lokum to wyłącznie atrakcja turystyczna. W Coober Pedy można się bowiem przespać w podziemnym hostelu, hotelu, a nawet rozbić namiot na podziemnym polu namiotowym. W hotelu wykutym w skale spaliśmy swego czasu w Hiszpanii, więc nie byliśmy zainteresowani taką atrakcją, ale podziemne pole namiotowe nas zaintrygowało. Jednak kiedy zobaczyliśmy na żywo jak to wygląda, zrezygnowaliśmy z takiej opcji noclegowej (malutkie „cele” z brakiem wentylacji i całkowitą ciemnością).
Wśród innych podziemnych atrakcji dostępnych w miasteczku należy wskazać kościoły, do których wstęp jest bezpłatny. Zdecydowaliśmy się odwiedzić trzy z pięciu tj. St Peter and Paul’s Catolic Church, Catacomb Church, Revival Fellowship Underground Church. Interesujące doświadczenie, dla nas mające wyłącznie charakter atrakcji turystycznej. W drugim z w/w kościołów spotkaliśmy ministranta, z którym chwilę porozmawialiśmy. Zapytaliśmy go min. o to, ilu wiernych ma jego kościół. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że w każdą niedzielę na mszę przybywa ok. 30 osób. Hmmm….
Pierwszy dzień pobytu w Coober Pedy zakończyliśmy na punkcie widokowym oglądając zachodzące nad tym wyjątkowo paskudnym miastem słońce. To tutaj też po raz pierwszy mieliśmy okazję spotkać się z rdzenną ludnością Australii tj. z Aborygenami. Ich wygląd oraz wyraz twarzy nie wzbudził naszej sympatii, generalnie, nie czuliśmy się najlepiej w tym miejscu. Dodatkowo na jednej ze stacji paliw zatankowaliśmy paliwo i, prawdopodobnie, po raz pierwszy i jak na razie jedyny, było ono „chrzczone”. Wnioskujemy w ten sposób, bowiem po zatankowaniu zużycie wzrosło nam o jakieś 20% mimo tego, że warunki atmosferyczne nie odbiegały od standardowych, a droga była prosta, asfaltowa i płaska czyli idealna dla ekonomicznego zużycia. Od tej pory nie tankujemy na lokalnych, tanich stacjach, korzystamy wyłącznie z „sieciówek” (w Centralnej Australii bywa to bardzo trudne, bo występuje tutaj dużo miejsc typu roadhous, w których są stacje niemarkowe).
Kolejnego dnia, o poranku odwiedziliśmy jeszcze jedną z licznych w tym mieście kopalni opali (Tom’s working opal mine), której zwiedzanie okazało się równie emocjonujące jak czytanie encyklopedii. Z perspektywy czasu to wizyta w kopalni w Potosi (Boliwia) okazała się zdecydowanie bardziej emocjonująca (podczas zwiedzania można się było z górnikami napić spirytusu oraz wystrzelić ładunek wybuchowy). Nie ociągając się zatem, opuściliśmy Coober Pedy i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Po trasie próbowaliśmy zboczyć z utartej ścieżki, ale okazało się, że droga którą wybraliśmy na przejazd alternatywny była zamknięta. Ponoć tydzień wcześniej przeszły w tym regionie straszne ulewy (przypominamy, że zwiedzamy Australię w porze suchej) i część dróg była pozamykanych. W ten oto sposób zweryfikowaliśmy naszą wiedzę dotycząca tej części kraju, która do tej pory kojarzyła nam się wyłącznie z pustynią (sucho, gorąco, brak opadów).
Tak więc kontynuowaliśmy przejazd do celu główną drogą asfaltową, która zwie się Stuart Highway. Na kolejny nocleg zatrzymaliśmy się w bushu (taki niby las), na granicy stanów South Australia (Australia Południowa) i Northen Territory (Terytorium Północne). W tym miejscu odnotowaliśmy nasze pierwsze doświadczenia z dużymi pająkami (śledźcie, będzie w kolejnym wpisie o zwierzętach australijskich) oraz po raz pierwszy rozpaliliśmy ognisko. Z tego też miejsca pochodzi zdjęcie przedstawiające pozostawione przez podróżujących śmieci. Naszym zdaniem, na bazie tego, co widzieliśmy dotychczas, Australia jest zaśmiecona. Ludzie nie sprzątają po sobie. Króluje papier toaletowy oraz opakowania plastikowe i szklane. Szczytem chamstwa było, jak na jednym z darmowych campingów, na którym nie występowały kosze na śmieci, przy wjeździe na camping ludzie zaczęli ustawiać worki foliowe ze śmieciami. Dużo śmieci przy drogach można zaobserwować także przejeżdżając przez tereny aborygeńskie, bądź w ich okolicach (przy okazji ciekawostka – na przejazd większością dróg położonych na terytoriach aborygeńskich potrzebna jest zgoda, zazwyczaj bezpłatna i łatwo osiągalna on-line przez Internet, dużo trudniej jest uzyskać zgodę na wjazd do komuny aborygeńskiej). Pomijając kwestię śmieci, Outback wydaje nam się bardzo dziki, nieprzyjazny człowiekowi i nieco straszny.
Po 3 dniach podróży, 14 maja dotarliśmy w okolice Uluru, gdzie osiedliśmy na dzikim campingu z widokiem na słynną górę. W tym miejscu dwa słowa wyjaśnienia, Uluru to aborygeńska nazwa najbardziej znanego australijskiego wzniesienia. Anglojęzyczna nazwa tego miejsca to Ayers Rock. Ta niezwykła góra położona jest na terenie Parku Narodowego Uluru – Kata Tjuta, w odległości 10 kilometrów od Yulara czyli miejscowości wypoczynkowej, tzw. resortu położonego w samym środku Australii (znajdują się tam wyłącznie hotele w różnym standardzie, jedno pole campingowe, kilka sklepów z pamiątkami, supermarket i poczta). Najbliższa duża miejscowość w okolicy to Alice Springs (o niej będzie w kolejnym wpisie), oddalona od Uluru o ok. 450 km (!). Ale powracając do tematu naszej miejscówki… Nie chcieliśmy pozostawać na campingu w Yulara. W związku z tym znaleźliśmy sobie kawałek przestrzeni na uboczu – nieoficjalny camping z widokiem na Uluru, położony przed resortem w Yulara i przed wjazdem na teren parku narodowego. Miejsce w naszej ocenie cudne, do którego trzeba było przejechać fragment przez piaski i wydmę. W tym przypadku po raz kolejny przydał nam się samochód z napędem na cztery koła. Miejscówka była cudna, ale pozbawiona jakiejkolwiek infrastruktury. Jakiejkolwiek, oznacza w tym przypadku, że nie było tam nawet toalety, więc na „lekki kaliber” zastosowanie miała świeżo zakupiona turystyczna toaleta, a na „ciężki kaliber”… szpadel i dołek :). Mimo braku wygód to właśnie w tym miejscu spędziliśmy 6 dni i 6 nocy, przez większość czasu podziwiając widok na magiczną górę i walcząc z plagą much. Po raz pierwszy w tej podróży doświadczyliśmy tego typu niedogodności. Były to zwyczajne muchy jakich mnóstwo w Polsce, ale dużo bardziej bezczelne, co oznacza, że były one w stanie wejść człowiekowi w każdy otwór na głowie i nie znały w tym zakresie umiaru. Aby je odgonić, nie pomagało lekkie potrząsanie głową. Trzeba było nieustannie używać rąk albo zakupić specjalną siatkę do nałożenia na głowę, chroniącą przed tym paskudztwem. Po jednym dniu ciągłego machania rękami stwierdziliśmy, że mamy za mały wymach, bo gdy jedną muchę przeganialiśmy, kolejne trzy przylatywały. Tak więc, aby nie męczyć się dłużej, zainwestowaliśmy w moskitiery chroniące twarz i głowę. Prezentowaliśmy się w nich bardzo ładnie, gdyż taki piękny, ekologiczny kolor wybraliśmy :).
Z innych ciekawostek dnia codziennego, na naszym niezwykłym campingu Przemek przeprowadził min. pierwszą akcję tankowania z kanistra. Do przejazdu przez Outback potrzeba sporo paliwa, w samochodzie mamy dwa baki, które pozwalają pokonać dystans ok. 1000 km. Do tego mamy na stanie dwa kanistry zapasowe, pozwalające przejechać po 150 km (obecnie korzystamy wyłącznie z jednego, bo okazało się, że w Australii zapasowy kanister należy przewozić wyłącznie poza samochodem, podczas gdy my nie za bardzo mamy gdzie go zamocować). Mimo wszystko zapas okazał się być niewystarczający i trzeba było jeszcze dotankować w Yulara, gdzie cena paliwa okazała się być wyższa o… 70% od cen paliwa w Sydney. Ale to jeszcze nic… Jakby komuś było mało, to w komunach aborygeńskich występują stacje, w których paliwo jest droższe o… 230% (!!!) od cen rynkowych.
Aby móc zobaczyć Uluru z bliska, zakupiliśmy trzydniowy bilet wstępu do Parku Narodowego Uluru – Kata Tjuta. Korzystając z tego biletu podziwiliśmy zachody oraz jeden wschód słońca nad Uluru i Kata Tjuta, jak również odbyliśmy kilka spacerów w okolicach tych magicznych wzniesień. W Kata Tjuta, oddalonych o około 50 km od Uluru innych, naszym zdaniem dużo ciekawszych, formacjach skalnych, spędziliśmy cały dzień, na początek pokonując szlak zwany Valley of The Winds, a wieczorem podziwiając niezwykły zachód słońca. Jak do tej pory jest to, w naszej ocenie, najpiękniejsze miejsce, które widzieliśmy w Australii. Zachody słońca nad Uluru też były ciekawe, ale widoki na Kata Tjuta były po prostu powalające – dolina i otwarta przestrzeń z dużą ilością niezwykłych skał. Te kilka dni chcieliśmy również wykorzystać na zapoznanie się z historią Uluru i zamieszkujących kiedyś to miejsce Aborygenów, dlatego przeszliśmy Kuniya Walk do Mutijulu Waterhole, objechaliśmy całą górę dookoła, przeszliśmy Mala Walk do Kantju Gorge z przewodnikiem, chociaż okazało się, że przewodnik opowiada te same historie, które można wyczytać na tabliczkach umieszczonych w parku. Popatrzyliśmy sobie także na trasę wspinaczkową na szczyt Uluru. Może ona być zamknięta dla chętnych do wspinaczki z różnych powodów (wysoka temperatura, zbliżający się deszcz, nadchodzące wiatry, po deszczu, obrzędy religijne). Byliśmy w miejscu, w którym się ona rozpoczyna dwukrotnie – za pierwszym razem właśnie jakaś para schodziła z góry i zaraz po ich zejściu bramka wejściowa została zamknięta, za drugim razem bramka była zamknięta już w momencie kiedy tam przybyliśmy. Ze wspinaczką na szczyt Uluru jest tak, że dla Aborygenów jest to miejsce kultu religijnego, dlatego proszą turystów, aby na niego nie wchodzić. Dodatkowo niektóre części góry również oznaczone są jako miejsca święte, w których obowiązuje zakaz robienia zdjęć. Część turystów upiera się jednak przy tym, że przejechała cały świat i chce wejść na szczyt wzniesienia. Na szczęście, często występuje jakiś powód, z długiej listy przytoczonych i trasa wspinaczkowa jest zamknięta. Tabliczki umieszczone przed bramką wejściową ostrzegają o sporych karach za złamanie zakazu wspinaczki, co skutecznie odstrasza większość tych, którzy nie potrafią uszanować standardowej prośby.
Pobyt w Parku Narodowym Uluru – Kata Tjuta zakończyliśmy dnia 20 maja. Kolejny cel jaki sobie wytyczyliśmy to przejazd tzw. Red Center Way, gdzie w planach mieliśmy odwiedzenie dwóch parków narodowych, a następnie dotarcie do Alice Springs. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy, ale to już temat na kolejną obszerną relację :).
[…] Park Narodowy Uluru – Kata Tjuta – Magiczne chwile w centrum […]
PolubieniePolubienie
[…] trwa. Dla bardzo ciekawych zapraszamy do naszych relacji z tamtych miejsc, które dostępne są tutaj oraz […]
PolubieniePolubienie
[…] Najbardziej rozpoznawalny park Australii ze słynną Ayers Rock i nieco mniej słynnymi Olgas. Miejsce to nie jest przereklamowane i zdecydowanie zasługuje na swoją sławę. Niech nie zniechęca Was fakt, że dojazd (bez względu na kierunek, z którego zamierzacie przybyć) to ponad 1.200km wiodących przez ekstremalnie mało interesujący Outback (plusem jest droga asfaltowa na linii północ-południe). Szczególnie polecamy zachód Słońca (wschód ciut mniej) nad Ayers Rock oraz szlak o nazwie Valley of The Winds prowadzący przez Olgas (koniecznie!) i zachód Słońca w tym samym miejscu (koniecznie!). Bądź przygotowany na atak milionów muszek (warto zaopatrzyć się w moskitierę), ale pomimo tych niedogodności zdecydowanie warto odwiedzić to miejsce. O naszej wizycie w tym parku możecie poczytać tutaj. […]
PolubieniePolubienie