Pierwszą połowę czerwca 2016 postanowiliśmy przeznaczyć na lekkie spenetrowanie niewielkiego (rozpatrując w skali Australii) fragmentu północnej części stanu Queensland. Na początek odwiedziliśmy miejsce, w którym żyją dziobaki, potem kolejne, które zamieszkują kazuary. W międzyczasie popłynęliśmy zobaczyć ładne plaże Whitsunday Islands oraz tamtejszą rafę koralową. Na koniec nadszedł czas na małe zakupy pamiątek z podróży :).
W Queensland zaplanowaliśmy skoncentrować się na zwiedzeniu wybrzeża. Pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy na wschodnim wybrzeżu stanu to Townsville, do którego dotarliśmy dnia 3 czerwca 2016, i w którym spędziliśmy 2 dni. To tutaj pospacerowaliśmy nadmorskim deptakiem (dość ładnym i zadbanym) oraz uzupełniliśmy zapasy żywnościowe, jak również skorzystaliśmy z dobrodziejstw Internetu (pierwszy raz od dawna).
Przy okazji ważna informacja. Oprócz tego, że Internet wykorzystujemy do pisania bloga oraz do kontaktu z rodziną i znajomymi, w stanie Queensland jest on niezbędny do tego, by dokonać rezerwacji miejsc campingowych w parkach narodowych i równocześnie do tego, by opłacić rezerwację on-line. W razie braku Internetu procedurę można przeprowadzić również telefonicznie. Brzmi super, czyż nie? Niezła cywilizacja! Nic bardziej mylnego. Opisywane rozwiązanie wymaga… dostępu do Internetu, a to prawie zawsze jest równoznaczne z zasięgiem sieci telefonicznej. Kiedy przebywamy w większym mieście, miasteczku czy nawet w osadzie aborygeńskiej wszystko jest w porządku, bo zazwyczaj jest tam sieć Telstra, z której korzystamy, ale kiedy jedziemy do parku narodowego, to czasem nawet przez ponad 100 km zasięgu telefonicznego nie ma. W takiej sytuacji miejsce noclegowe rezerwować trzeba z wyprzedzeniem, co całkowicie odbiera spontaniczność wycieczki i stwarza nowy problem, gdy okazuje się, że miejsce jest ładne i chcemy zostać tam dłużej. Prawdą jest, że miejsca campingowe są poopisywane na stronie internetowej poświęconej parkom narodowym stanu Queensland, ale kiedy zajeżdżamy na miejsce, to czasem okazuje się, że zaparkowanie naszej przyczepki z namiotem stanowi spory problem. Ma to związek z tym, że miejsce jest nieustawne, albo ktoś wymyślił, że powbija pachołki odgradzające miejsce campingowe od zielonej trawki… Z naszego doświadczenia wydaje się, że dużo lepszym rozwiązaniem jest zapłata za camping na miejscu strażnikowi lub do tzw. honesty box czyli wrzucenie należnej kwoty do puszki znajdującej się na campingu (rozwiązanie to bazuje na zaufaniu, że wrzucisz odpowiednią kwotę pieniędzy). Jednak kiedy wiesz, jak wygląda miejsce campingowe oraz sam camping, łatwiej ci podjąć decyzję. Niektórzy turyści (w tym sami Australijczycy) bojkotują system rezerwacji przez Internet (działa on od 4 lat) i nie rezerwują miejsc. Po prostu zajeżdżają na camping jak najwcześniej i parkują na miejscu, które im odpowiada. Jeśli zjawi się osoba, która je zarezerwowała, czasem uprzejmie je zwalniają, a czasem wręcz przeciwnie, wtedy to ten uczciwy i poprawny „zostaje na lodzie”. W takiej sytuacji nie ma nawet komu się poskarżyć na zaistniałą sytuację, gdyż żadne służby nie zajmują się tymi kwestiami. Nam taka forma bojkotu zbytnio się nie podoba, ale widać, że są różne sposoby walki z systemem. Innym problemem jest to, że miejsca w parkach narodowych stanu Queensland są naprawdę tanie, kosztują 5,95AUD (ok. 18zł) za noc, od osoby i widać, że część osób rezerwuje camping z większym wyprzedzeniem, a potem (z różnych względów) nie pojawia się określonego dnia, w wybranym miejscu.
Tak więc przebywając w Townsville i mając dostęp do Internetu, zarezerwowaliśmy spanie na kolejne 3 noce w oddalonym od miasta o 300 kilometrów na południe Parku Narodowym Eungella. Cel wyjazdu do tego miejsca był jeden – zobaczyć w naturalnym środowisku dziobaka, jedno z wyjątkowych zwierząt występujących wyłącznie w Australii. Park ten to zarazem jedno z niewielu miejsc na całym kontynencie, gdzie można zobaczyć na wolności te przedziwne zwierzęta. Nam ta sztuka się udała :). Każdego dnia, na dzień dobry oraz na dobranoc oglądaliśmy pływające w pobliskiej rzece dziobaki. Podtrzymując jednak dotychczasowe tradycje, fotografie zwierzątek zaprezentujemy w kolejnym wpisie im poświęconym. Z innych ciekawostek możemy dodać, że camping położony był w górach, więc noce i poranki okazały się być bardzo chłodne, zatem czapki i rękawiczki znowu poszły w ruch.
Okolice parku również oceniamy jako ciekawe, szczególnie podobała nam się sztuczna zapora i zalany las zniszczonych drzew. Pewnego dnia podczas wizyty u dziobaków poznaliśmy parę Australijczyków mieszkających w okolicach Brisbane, którzy spędzali wakacje w położonym na wprost naszego campingu domku. Po krótkiej rozmowie otrzymaliśmy od nich zaproszenie na australijskiego grilla, z którego to zaproszenia chętnie skorzystaliśmy. Wspólnie spędziliśmy miły wieczór, który upłynął nam na rozmowach oraz… karmieniu oposa, który całkiem niespodzianie przysiadł przy grillu, by co nieco skubnąć znajdujących się tam pyszności. Biedaczysko mógłby przy tej próbie łapki sobie przypalić, należało mu więc zaserwować coś, co odciągnie jego uwagę od grilla. W ten oto sposób okazało się, że oposy bardzo lubią jabłka :).
Po doświadczeniach z dziobakami przyszedł czas, by zobaczyć naprawdę wyjątkowe krajobrazy. W tym celu postanowiliśmy udać się do Parku Narodowego Whitsunday Islands. Park obejmuje ponad 70 wysp, jest to popularny kierunek wakacyjny dla Australijczyków. Na jedną z wysp, na której znajduje się wiele wczasowych kurortów, można dostać się samolotem. Na pozostałe, tylko łodziami. Wszystkie łodzie wypływają z miejscowości Airlie Beach. Tam też się udaliśmy, aby zorganizować naszą wyprawę do parku. Plan zakładał dwudniowy pobyt na jednej z wysp, następnie zmianę wyspy na kolejne dwa dni, spać mieliśmy pod namiotem. Niestety, w tym przypadku z naszego planu nic nie wyszło. Wszystko za sprawą australijskiej komunikacji internetowej. Pod względem kontaktu mailowego ten kraj to istna makabra. Możesz wysyłać tysiące wiadomości, a i tak nikt ci nie odpowie lub kiedy w końcu odpowie, to ze sporą zwłoką. Problemy w tym zakresie zaczęły się już podczas naszego pobytu w Nowej Zelandii, kiedy to australijskie służby imigracyjne nie chciały dać Przemkowi wizy i nawet nie kwapiły się udzielić jakiejkolwiek informacji w tym temacie. Pisaliśmy intensywnie maile z zapytaniem jak przedstawia się sytuacja i nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Teraz już wiemy, że będąc w Australii lepiej jest telefonicznie koordynować wiele spraw, ale do tego potrzebny jest zasięg sieci, a miejsce, w którym przebywaliśmy kiedy organizowaliśmy nasz transport na wsypy nie dawało nam możliwości załatwienia sprawy w ten sposób. Ostatecznie firma transportowa odpowiedziała na nasze zapytanie, ale sugerowała zmiany w naszym planie pobytu (spędzenie dwóch nocy na każdej z wysp nie było możliwe, ze względu na niekorzystne pływy i brak możliwości zabrania nas z powrotem na kontynent we wskazanych przez nas terminach). Przy okazji jeszcze jedna sprawa: jest tylko jedna firma, która ma wyłączność na tego typu usługi transportowe! Niby taki rozwinięty kraj, konkurencja itp., ale to wszystko guzik prawda. Oczywiście, jak jest jedna firma czymś się zajmująca, to na zbyt interesujące warunki cenowe liczyć nie można. No, ale skoro odpowiedzieli nam, że możemy płynąć, to płyniemy. Zarezerwowaliśmy więc noclegi w parku narodowym na obu wyspach w stosownych terminach, po czym dzwonimy (już z Airlie Beach) do przewoźnika – monopolisty czyli do firmy SKAMPER, by ustalić gdzie i kiedy się zjawić, aby popłynąć. A tu niespodzianka… Po kilkunastu godzinach od momentu kiedy w końcu nam odpowiedzieli na email wysłany do nich kilka dni wcześniej, sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Informują nas, że w perspektywie kilku dni pogoda będzie słaba, przewidywane są silne wiatry i i deszcze, więc nie dadzą rady nas odebrać z pierwszej wyspy we wskazanym terminie. W związku z tą sytuacją mogą nas zabrać tylko na jedną wyspę i to tylko na jedną noc… No cóż, to już kompletna „rozsypka” naszego planu. Rezygnujemy zatem z takiej opcji i decydujemy się wykupić na ostatni dzień dobrej pogody jednodniowy rejs na Whitsunday Islands łączący zwiedzanie największej wyspy archipelagu oraz snorkeling w okolicznych wodach.
Na wycieczkę udaliśmy się szybką łodzią motorową. Nie jest to nasz ulubiony środek transportu, ale tylko takie łodzie pozwalają pokonać szybko duże odległości. My ten środek transportu jakoś znosimy, jednak obserwowaliśmy min. jak siedząca przed nami kobieta z Francji popłakała się ze strachu w momencie kiedy łódź zaczęła podskakiwać na falach, a frontem łodzi zaczęła intensywne dostawać się woda na pokład. Pierwszym punktem programu wycieczki było snorkowanie z zejściem z plaży do wody. Rafa koralowa (nie jest to Wielka Rafa Koralowa, ta oddalona jest od tego miejsca o kolejne 80 km) w tym miejscu znajdowała się na bardzo małej głębokości i była naprawdę piękna, tylu form i kolorów dotychczas jeszcze nie widzieliśmy. Co ważne, rafa ta była żywa. Wiele się bowiem słyszy informacji, że rafa na wschodnim wybrzeżu Australii umiera i taką obumarłą rafę również widzieliśmy. Było to w kolejnym miejscu, do którego zabrali nas organizatorzy wycieczki. Podczas drugiego snorkowania schodziliśmy do wody bezpośrednio z łodzi, w miejscu tym było znacznie głębiej, a główną atrakcję stanowiły setki kolorowych rybek, w tym ryby tak wielkie, jakich jeszcze na otwartych wodach podczas snorkelingu nie widzieliśmy (miały około metra długości i kształt podobny do rybek akwariowych typu skalary tzn. były takie niby trójkątne 🙂 ). Było to naprawdę ciekawe przeżycie móc pływać wśród tych ryb, bowiem one nie boją się ani ludzi, ani nadpływających łodzi. Wręcz przeciwnie, zdaje się, że czekają na ten moment, gdyż organizatorzy rejsów dokarmiają je, aby sprawić turystom większą frajdę. Okazuje się, że te duże egzemplarze bardzo lubią szynkę :). Po zakończonym snorkowaniu zaserwowano nam posiłek na pokładzie łodzi, a resztkami jedzenia nakarmiono ryby – olbrzymy (może po tak wykwintnym jedzeniu tak dobrze rosną 🙂 ). Ależ się zabijały o te smakołyki. Niestety, zdjęć z podwodnych zabaw z rybkami nie mamy, bo aparatu fotograficznego zanurzyć w wodzie nie chcieliśmy ;). Ostatni punkt programu wycieczki to wizyta na plaży Whitehaven Beach, reklamowanej jako jedna z najładniejszych plaż świata. Na początek mieliśmy okazję zobaczyć ją z góry, z punktu widokowego Hill Inlet, a następnie mieliśmy godzinkę czasu wolnego, aby zejść na dół i odpocząć bezpośrednio na białym i mięciutkim piasku. Należy stwierdzić, że plaża ta jest bardzo ładna, szeroka, z piaskiem białym i tak drobnym jak mało gdzie.
Podczas naszej wizyty w Airlie Beach, zgodnie z zapowiedzią, pogoda zmieniła się. Zaczęło się od przysłowiowej „pogody w kratkę”, podczas której krótkie chwile ze słońcem przerywane były intensywnymi opadami deszczu. A, dla przypomnienia, w tej części Australii w czasie naszego pobytu tam panowała pora sucha… Nawet „lokalsi” mówili, że o tej porze roku nie jest to normalne zjawisko. No cóż, widać klimat na całym świecie się zmienia. W kolejnych dniach było jeszcze gorzej. Zdarzały się dni, że lało niemal przez cały dzień i noc. Aż strach myśleć, co się dzieje w porze deszczowej…
Camping w Airlie Beach miał jedną atrakcję – nietoperze. Bardzo sobie upodobały one drzewo, pod którym rozbiliśmy nasz namiot. Miło, bo można było poobserwować te zwierzęta nocami. Gorzej, że często załatwiały one swoje potrzeby fizjologiczne, a to co robiły było duże i śmierdzące. I często lądowało na naszym namiocie :(.
Po 3 dniach opuściliśmy Airlie Beach i ponownie udaliśmy się do Townsville. Po trasie przejeżdżaliśmy przez miejscowość o nazwie Bowen. Miejscowość jak miejscowość, raczej zbyt wielu atrakcji odwiedzającym nie oferuje, ale obok punktu informacji turystycznej znajduje się… wielkie mango. Wszyscy przejeżdżający przez tą okolicę zatrzymują się i fotografują to cudo. Nie mogliśmy być gorsi :). Jadąc dalej, na północ od Bowen obserwowaliśmy także plantacje trzciny cukrowej, które rozpościerają się począwszy od tego miejsca aż po rzekę Daintree. To tutaj mogła toczyć się akcja książki „Ptaki ciernistych krzewów”. Współcześnie wszystkie procesy są jednak zautomatyzowane i zmechanizowane łącznie z tym, że wzdłuż linii większości pól przebiega trakcja kolei wąskotorowej po to, by móc zapakować zbiory do wagonika i następnie je przetransportować.
W Townsville wymieniliśmy olej w silniku samochodu oraz przeprowadziliśmy kontrolę sprawności pojazdu. Z racji tego, że naszym „czołgiem” zamierzamy pojeździć jeszcze dłuższą chwilę, wymiana oleju należy się co 10.000 km. Stan techniczny samochodu również jest bardzo ważny, szczególnie w sytuacji, gdy zamierzasz zapuścić się w bardziej odległe i dzikie obszary Australii, co było naszym celem na kolejne tygodnie. Na szczęście, wszystko było w jak najlepszym porządku, mogliśmy więc bez przeszkód kontynuować zwiedzanie.
Kolejnym przystankiem w naszej podróży na północ stanu Queensland było Etty Bay i camping nad samym morzem, z plażą oraz… z przechadzającymi się kazuarami. Spędziliśmy w tym miejscu trzy noce. Nie dlatego, że było tak pięknie ale dlatego, że mieliśmy problem z wysuszeniem namiotu. Był to czas kiedy nastały prawdziwie masakryczne ulewy, ale humory poprawiały nam częste spotkania z kazuarami. Udało nam się zobaczyć duże i małe egzemplarze, więc trochę zdjęć będzie w kolejnym wpisie z cyklu o zwierzętach. Z innych, mniej miłych spotkań ze zwierzętami wspomnieć należy o myszy w naszym samochodzie. Chociaż, mówienie w tym przypadku o spotkaniu to lekkie nadużycie. Najzwyczajniej w świecie mysz musiała wejść do samochodu i będąc w nim pożarła nam prawie pół snickersa. Dopiero odjeżdżając z campingu zorientowaliśmy się, że mieliśmy wizytę nieproszonego gościa. Na początek Aga posądziła Przemka o konsumpcję słodycza. Jednak Przemek stara się być zawsze perfekcjonistą, więc jak jeść to całego snickersa a nie pół. Ostatecznie Aga sprawdziła rozstaw zębów na nieskończonym kawałku i okazało się, że jest dużo mniejszy niż Przemkowy, co uwolniło go od zarzutów :). Wydaje się, że myszka była tylko na krótkiej wizycie i nie zamieszkała z nami. Wnioskujemy z tego, że rozstawionych po tym incydencie trutek nie ruszyła przez kolejne dwa tygodnie.
Okolice Etty Bay to także liczne plantacje bananów. Bananów jednak na nich nie zobaczycie, bo wszystkie są ponakrywane workami foliowymi. Przy wielu plantacjach można natomiast spotkać sklepiki samoobsługowe – podchodzisz, nakładasz sobie dowolną ilość bananów, ważysz i należność płacisz do pozostawionej skrzyneczki. A te banany to prawdziwa pychotka! Malutkie, króciutkie, słodziutkie. Szkoda, że w Europie nie są uprawiane, ani importowane. Jak Unia Europejska padnie i jej dziwnymi przepisami nikt nie będzie się przejmował, to może zaczną się pojawiać na europejskim rynku.
W ten oto sposób, podróżując pomiędzy plantacjami bananów i plantacjami trzciny cukrowej, dotarliśmy w okolice Kuranda (miejscowość położona na północny – zachód od Cairns). Wyjątkowo zatrzymaliśmy się nie w parku narodowym, ale w czymś na kształt polskiego rezerwatu przyrody. Czyli też fajnie, przyroda wokół. Poza tym luksus – na campingu, w takiej lokalizacji, prysznic to rzadkość, a tam mieliśmy takie cudo do swojej dyspozycji (co prawda zimny, ale zawsze to standardowy prysznic, z nielimitowaną wodą). Do tego w całym rezerwacie tylko 3 miejsca campingowe. I okoliczny las deszczowy, do którego udaliśmy się na spacer. I grill, co prawda grilla nie przypominający, ale występujący prawie wszędzie w Australii (grillowanie w Australii przypomina bardziej smażenie na dużej, rozgrzanej blasze). Było miło, ale do zachwytów sporo zabrakło. Najgorzej bawiliśmy się podczas spaceru po lesie deszczowym. Ładnych widoków nie było, ale była za to cała masa pijawek i deszczu ciąg dalszy. Dlatego z tej okolicy zapewne najlepiej kojarzyć będziemy Kurandę – miejscowość typowo turystyczną, słynącą z dwóch widokowych tras, które pokonać można pociągiem lub kolejką linową. Turyści przyjeżdżają do tego miejsca w ramach jednodniowych wycieczek z Cairns, w jedną stronę pokonując trasę pociągiem a w drugą kolejką linową. Do tego Kuranda to miejsce wymarzone dla Agi, znajdują się tam liczne sklepiki z pamiątkami i lokalnym rękodziełem. Ale żeby nie było, widzieliśmy też coś atrakcyjnego przyrodniczo w okolicach Kuranda. Był to Barron Falls, dość wysoki, kilkustopniowy wodospad.
Opisywany etap podróży zakończyliśmy 21 czerwca. Następnie oglądając plażę w Palm Cove i kolejne pola trzciny cukrowej, udaliśmy się do Parku Narodowego Daintree (najstarszy na świecie las deszczowy), gdzie rozpoczęła się trwająca blisko miesiąc wyprawa na półwysep York. O tym napiszemy jednak już w kolejnych naszych relacjach.
[…] czas świeci Słońce? Niekoniecznie. Deszcz potrafi lać długo, czasami nawet w porze suchej. Doświadczyliśmy tego podczas pobytu w Etty Bay gdzie przez 3 dni prawie non stop lało (na koniec naszego pobytu na polu campingowym brodziliśmy w […]
PolubieniePolubienie