Blisko miesiąc tj. okres od 21 czerwca do 19 lipca 2016 przeznaczyliśmy na dokładne spenetrowanie Półwyspu York oraz okolicznych atrakcji. Do tej pory zastanawiamy się, po co nam to było. Wyprawa w ten region Australii to, jak dotąd, nasze największe podróżnicze wyzwanie, a finalnie okazało się, że w zamian za spory wysiłek jaki włożyliśmy przemierzając te naprawdę trudne tereny, niewiele otrzymaliśmy.
Relacja z tego etapu podróży zostanie przedstawiona w sposób dla nas niestandardowy, tj. nie chronologicznie a tematycznie. W tym miejscu opiszemy również rejony leżące niejako „u podnóża” Półwyspu York. Na początek kilka statystyk. W opisywanym czasookresie przejechaliśmy blisko 3000 kilometrów, odwiedziliśmy wiele parków narodowych (w tym ten obejmujący Wielką Rafę Koralową), spaliśmy na dziwnych campingach (min. integrując Australijczyków), ale to co najbardziej nami wstrząsnęło, to jakość dróg, jakimi przyszło nam podróżować. W dużym skrócie można je określić jako drogi, które, w naszym mniemaniu, nie nadają się do użytkowania. Na koniec dodać możemy, że widzieliśmy również, co ludzie (świadomie i z własnej, nieprzymuszonej woli) robią ze swoimi samochodami, w efekcie swoich poczynań niejednokrotnie je psując. No to zaczynamy tę barwną, ale nie ubarwianą opowieść :)…
Parki Narodowe
Park Narodowy Daintree, położony na Cape (Półwyspie) Tribulation i określany mianem miejsca, gdzie „las deszczowy spotyka się z Wielką Rafą Koralową”. Faktycznie tak było. Przez kilka dni stacjonowaliśmy na campingu Noah Beach zlokalizowanym w lesie deszczowym (duchota, olbrzymia wilgotność, bujna roślinność i kazuary), ale po przejściu kilkudziesięciu metrów wychodziliśmy na plażę prawdziwie ładną i do tego bez tłumów turystów (szeroka, z białym piaskiem i przyjemnym wiaterkiem oraz cieniem pod palmami). Niestety, była to kolejna plaża z restrykcjami krokodylowymi. Wspomniane restrykcje polegały na… zakazie kąpieli z uwagi na zamieszkujące te wody krokodyle słonowodne (tzw. salties). Zakaz kąpieli będzie nam od tej pory towarzyszył nieustannie i mimo tego, że czasem żal, przestrzegamy go sumiennie cały czas.
Przebywając w tych okolicach mieliśmy sposobność zobaczyć min. las namorzynowy oraz inne okoliczne plaże. W tym czasie skupialiśmy się jednak głównie na odpoczynku na „naszej” plaży, obserwacji krabów i czytaniu książek. Tak było, gdy tylko pogoda nam to umożliwiała, a była ona adekwatna do nazwy tego miejsca. Tak więc podczas naszego pobytu w lesie deszczowym wielokrotnie padało, a camping opuszaliśmy podczas intensywnej ulewy.
Great Barrier Reef Marine Park, jego główną atrakcją jest Wielka Rafa Koralowa. Aby zobaczyć ten cud natury zakupiliśmy wycieczkę zorganizowaną, nie zdecydowaliśmy się jednak na nurkowanie a jedynie na snorkeling. Wycieczka zaplanowana była na 4,5h, z czego 2h spędziliśmy w wodzie. Wyznaczono nam 2 miejsca, w obu rafa była niezwykła, niesamowicie kolorowa i różnorodna, jeśli chodzi o rodzaje korali (twarde, miękkie, rozgwiazdy, wielkie organizmy w kształcie głazów, olbrzymie a’la muszle zamykające się i otwierające). Wycieczka odbywała się po południu, kiedy to miał miejsce odpływ, więc miejscami rafa była bardzo płytko, tak że brzuchami ledwo nad nią przepływaliśmy. Stwarzało nam to doskonałe warunki do tego, aby móc dobrze przyjrzeć się tym niezwykłym organizmom. W innych miejscach rafa była na większej głębokości, tam mieliśmy okazję zobaczyć ciekawe ryby min.: ryby papuzie (słyszeliśmy pod wodą, jak obgryzają korale), płaszczkę i rekina (był całkiem spory, miał około 1,5m, ale nie był to ludojad 🙂 ). Było naprawdę pięknie, tym bardziej cieszy nas, że w taki fajny sposób mieliśmy okazję uczcić naszą podwójną rocznicę (pierwsza rocznica rozpoczęcia podróży, kolejna rocznica ślubu).
Park Narodowy Black Mountain, bardzo ciekawy… Widok na jedną czarną górę o dużym znaczeniu dla Aborygenów i już, to jest cały park. To nie pierwszy raz kiedy obserwowaliśmy, że utworzono park narodowy wyłącznie dla jednej atrakcji, do tego nie zawsze atrakcyjnej :).
Park Narodowy Lakefield, położony już na Półwyspie York, w którym osiedliśmy na 3 noce. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od podziwiania termitier, które w tym miejscu występowały bardzo licznie, do tego w różnych kolorach, wielkościach i kształtach. Zajrzeliśmy także do Old Laura Homestead czyli do starych zabudowań gospodarczych. Takie to wysublimowane atrakcje bywają w parkach narodowych Australii :). Dla nas spore urozmaicenie w tym parku stanowił sam camping czyli 12 Mile Lagoon – bardzo odludny, z olbrzymimi miejscami campingowymi. Na całym campingu było ich łącznie 9, a odległości pomiędzy poszczególnymi miejscami wynosiły od kilkudziesięciu metrów do ponad kilometra. Mieliśmy taką prywatność, że zażywaliśmy prysznica na łonie natury nie krępując się żadnym strojem kąpielowym ani namiotem prysznicowym. W ciągu 3 dni kiedy tam pozostawaliśmy, widzieliśmy tylko 2 samochody zajeżdżające przez przypadek na nasze miejsce campingowe. Ten camping zapamiętamy również jako pierwsze miejsce, w którym zobaczyliśmy krokodyla :). Oprócz opisanych tu atrakcji park nie zaskoczył nas żadnym spektakularnym widokiem, zwierzęta też nie zachwyciły. Każdej nocy w trawie za naszym namiotem buszował jakiś zwierz. Kiedy w końcu zdecydował się ujawnić okazał się być… dziką krową. Poza tym spotkaliśmy w parku kilka kangurów oraz dużo ptaków.
Park Narodowy Oyala Thumotang, jeszcze bardziej odludny niż wyżej opisywany Park Narodowy Lakefield i, niestety, jeszcze mniej ciekawy. Przybyliśmy do tego miejsca z początkiem lipca i spędziliśmy tam kolejne 2 noce. Aby dotrzeć na wybrany przez nas camping (Old Archer Crossing), nadłożyliśmy około 100km w jedną stronę! Dodać jeszcze należy, że miejsce campingowe wybraliśmy dużo wcześniej, „w ciemno”, bowiem obowiązujący w stanie Queensland system zarządzania parkami narodowymi wymaga od osób je odwiedzających internetowej lub telefonicznej rezerwacji. Oznacza to, że nie można wjechać na teren parku, wybrać sobie miejsce, które nam odpowiada, rozbić się, a następnie wrzucić opłatę do pozostawionej w tym miejscu skrzynki (tak jak miało to miejsce np. w Nowej Zelandii). Oczywiście można pojechać i zobaczyć, ale potem należy wrócić do cywilizacji, gdzie jest zasięg Internetu lub telefonu i dopełnić wymaganych formalności. Wszystko pięknie, niby nic prostszego, ale co w sytuacji, gdy dystans do cywilizacji wynosi 100 km albo więcej? Z tego też właśnie powodu zdecydowaliśmy się zakupić miejsce campingowe „w ciemno” i w tym wypadku wybór okazał się być nietrafiony. W miejscu, w którym nocowaliśmy nie było ani zwierząt, ani widoków, ani infrastruktury, ale byli goście :).
Na początek odwiedzili nas turyści o hinduskim typie urody (nie wiemy z jakiego kraju pochodzili, wnioski wysnuliśmy tylko na podstawie ich wyglądu), którzy noc spędzili na innym campingu w tym samym parku, ale z ciekawości chcieli zobaczyć również inne miejsca odpoczynku. W tym wypadku wizyta była krótka i tyle co się zakończyła, kończyliśmy śniadanie (było to późne śniadanie), kiedy nadjechał drugi samochód. W tym wypadku było to australijskie małżeństwo, z którym spędziliśmy kolejne 3 godziny rozmawiając i pijąc kawkę :). Kiedy i oni wyruszyli w dalszą drogę (również spędzili noc na jednym z campingów w tym parku i tego dnia przemieszczali się w kolejne miejsce), my nie zdążyliśmy posprzątać po „imprezie” i nadjechał kolejny samochód. W tym wypadku już tak dobrze „weszliśmy w rolę” gospodarzy (byliśmy jedynymi ludźmi na naszym campingu), że z marszu zaproponowaliśmy świeżo przybywającym miejsce przy naszym biesiadnym stoliku i coś do picia. Nie skusili się jednak, tłumacząc, że również są tylko przejazdem i czeka ich jeszcze dojazd do miejsca noclegu. Skończyło się zatem na około godzinnej pogawędce, następnie odjechali. Było około godziny 15-ej, dzień wizyt dobiegł końca :). To było bardzo ciekawe doświadczenie, gdyż wszyscy nas odwiedzający wracali właśnie z miejsca, do którego my zmierzaliśmy czyli z „Tipa” tj. z końca Półwyspu York. Była to zatem doskonała okazja do tego, aby wypytać o szczegóły trasy, zebrać dobre rady i zastanowić się którędy oraz w jaki sposób dotrzeć do celu.
Inną atrakcją związaną z tym parkiem narodowym było to, że w okolicach naszego campingu trwała akcja wypalania traw. Co ciekawe, zarówno w parkach narodowych jak i poza nimi, inicjowane są przez człowieka pożary mające na celu zniszczenie zbyt wysokich traw w lasach. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w Polsce, gdzie w parkach narodowych wszystko pozostawia się naturze. W Australii natomiast inicjuje się takie wypalanie po to, by w późniejszym okresie nie doszło samoczynnie do większych i dużo groźniejszych pożarów.
Park Narodowy Iron Range, ostatni park narodowy jaki odwiedziliśmy podczas naszej wyprawy na Półwysep York. W parku tym nocowaliśmy na campingu położonym przy plaży o nazwie Chilli Beach. Ze względu na to właśnie miejsce musieliśmy dostosować program naszej wyprawy na półwysep. Nasz przyjazd w te okolice zbiegł się w czasie z przerwą wakacyjną i bardziej atrakcyjne lokalizacje (do takich zalicza się min. Chilli Beach) były od dawna zarezerwowane. Udało nam się jednak znaleźć wolny termin, postanowiliśmy więc zobaczyć i to miejsce.
Dojazd do celu stanowił dla nas spore wyzwanie i trwał 6 godzin, a sama plaża okazała się być mało ciekawa. Do tego bardzo mocno wiało, była wysoka wilgotność powietrza, z uwagi na występujący w pobliżu las deszczowy miało się wrażenie, że wszystkie rzeczy są cały czas mokre, ale najgorsze okazały się… wyrzucane przez wodę śmieci. Ponoć aż z Azji tutaj przypływają. Coś w tym jest, bo napisy na zużytych opakowaniach, które znaleźć można na plaży były pisane niezrozumiałymi dla nas szlaczkami. Tak więc śmieci szpeciły strasznie tamtejszy krajobraz i wpływały na słaby odbiór tego miejsca. Pozytywne było natomiast to, że miejsce campingowe mieliśmy w pierwszej linii brzegowej, więc rankiem, będąc jeszcze w pidżamach, podziwialiśmy wschód słońca :).
Inne miejsca
W drodze na północny kraniec Australii zatrzymywaliśmy się nie tylko w parkach narodowych. Wśród innych interesujących miejsc, które odwiedziliśmy podczas tej wyprawy wymienić możemy min. Archer Point – miejscówkę ładną ale bardzo wietrzną, bez żadnych udogodnień ale z fantastycznym widokiem na morze.
Inny punkt to jedno z większych miast półwyspu czyli Cooktown. W miasteczku znajduje się min. jeden supermarket, dwie stacje benzynowe i pięć uliczek na krzyż, jest to prawdziwa metropolia :). Wśród głównych atrakcji tej okolicy wymienia się punkt widokowy zlokalizowany na okolicznym wzgórzu. Jest to przyjemne miejsce, odpowiednie na krótki odpoczynek podczas wizyty w mieście.
Wiele obszarów na Półwyspie York należy do Aborygenów. W komunach aborygeńskich, które można (a niektóre nawet trzeba) odwiedzić przemierzając ten rejon Australii, występują ograniczenia dotyczące posiadania alkoholu. Alkoholizm jest jednym z najpoważniejszych problemów występujących wśród rdzennej ludności kontynentu. Dążąc do zminimalizowania skali zjawiska wprowadzane są wspomniane ograniczenia alkoholowe, które dotyczą również turystów. Do tego w każdej komunie ograniczenia ustalane są na innym poziomie: w niektórych miejscach występuje całkowity zakaz posiadania alkoholu (zazwyczaj za wyjątkiem tranzytu ale bez możliwości konsumpcji na terenie komuny, do tego alkohol zawsze musi być dobrze schowany), w innych występują ograniczenia ilościowe na poziomie 24 czy 30 puszek piwa lub od butelki do kilku butelek wina (tak jak miało to miejsce min. w przypadku Hope Vale). Posiadanie mocniejszych alkoholi jest całkowicie wykluczone.
Kolejne odwiedzone przez nas miejsce to Elim Beach. Wydawało się, że będzie to ciekawy punkt programu wycieczki ze względu na występujące w tej okolicy czerwone wydmy. W tym przypadku ponownie nie trafiliśmy dobrze. Może wydmy prezentują się ładnie na niektórych zdjęciach, ale w rzeczywistości nie było to nic emocjonującego, no może poza adrenaliną związaną z tym, co czai się w pobliskich mętnych morskich wodach… Plaża w tym miejscu była bardzo wąska, więc jeśli nie zdecydowaliśmy się na przejazd samochodem po miękkim i głębokim piasku ryzykując zakopanie się, nie pozostało nam nic innego jak dzielnie i uważnie maszerować. Tak więc nasz spacer nie trwał długo, gdyż zgodnie doszliśmy do wniosku, że widoki nie są warte podejmowanego ryzyka i szybko powróciliśmy do miejsca noclegu. I tu kolejna ciekawostka, zatrzymując się w tym miejscu spaliśmy u Aborygena, który był właścicielem tego przybytku. Oczywiście on sam pełnił rolę gospodarza, ale wszystkie obowiązki związane z obsługą campingu wypełniali jego biali pomocnicy. Do tego stawki za nocleg miał dość wygórowane, nie oferując wiele w zamian, no może poza wielkimi zielonymi żabami w łazienkach 🙂 : plaża była bardzo wąska, podczas przypływu właściwie plaży brak, do tego tłoczno i hałaśliwie, gdyż co chwilę ktoś włączał swój generator.
Kierując się na północ zatrzymaliśmy się na jeszcze jednym, wartym opisania campingu. Był to bezpłatny nocleg w lesie, nad strumyczkiem, nie posiadający jakichkolwiek udogodnień. To właśnie w tym miejscu widzieliśmy na niebie podwójną tęczę. Z innych ciekawostek, Przemek, wykorzystując swoje towarzyskie umiejętności, zintegrował cały camping czyli około 20 osób :). Oprócz nas były to wyłącznie osoby na stałe zamieszkujące w Australii. Pierwsza ekipa to ludzie na emeryturze, którzy podróżowali czymś na kształt STARa przerobionego na wersję terenową. Druga to trzy rodziny z dziećmi (nasza wizyta na Cape York zbiegła się z wakacyjną przerwą w szkole, co w Australii oznacza prawdziwe pospolite ruszenie). Trzecia to spotkane przez nas tydzień wcześniej na Archer Point dwa małżeństwa w średnim wieku. I w takim oto składzie wieczorową porą utworzyliśmy wielki krąg ogniskowy i rozpoczęły się rozmowy. Piękna sprawa :).
Kolejne miejsca prezentowane na zdjęciach odwiedziliśmy już w drodze powrotnej z „Tipa”, kierując się na południe. Imooja Mine to opuszczona kopalnia, ponoć nigdy nie uruchomiona. Zobaczyliśmy tam wiele sprzętów i urządzeń, które zwyczajnie pozostawiono. Miało się wrażenie, jakby całkiem niedawno wszyscy opuścili to miejsce. Jednak po bliższym przyjrzeniu się zauważyć można było, że sprzęty uległy już istotnym zniszczeniom, ale i tak miejsce to było całkiem interesujące. Aby dojechać do wspomnianej kopalni zjechaliśmy nieco z drogi głównej czyli z Dixie Road. Krajobrazy na tym fragmencie trasy zgodnie oceniliśmy jako bardzo ładne. Na tamten moment nie wiedzieliśmy jeszcze, że wybrana przez nas droga nie doprowadzi nas do obranego celu, tak więc jechaliśmy sobie niespiesznie i delektowaliśmy się widokami :). Ale o tym, co się wydarzyło, przeczytacie już w sekcji zatytułowanej „Przejazdy”.
Okolice Normanton i Savannah Way to dla nas radosny koniec wyprawy na Półwysep York. Jednocześnie miejsca te stanowiły dla nas pożegnanie ze stanem Queensland. Pożegnanie można ocenić jako przepiękne, gdyż na jednym z ostatnich campingów mieliśmy okazję obserwować cudny zachód i wschód słońca. Kolejną noc (tuż przed granicą stanów Queensland i Northern Territory) spędziliśmy samodzielnie na dzikim campingu, gdzie mogliśmy ustawić sobie toaletę nad brzegiem małego oczka wodnego (na szpadel ziemia była za twarda). Kierując się do Normanton widzieliśmy także, w miejscowości Chillagoe, tzw. Balancing Rock czyli pojedynczą skałkę, która sprawiała wrażenie, iż lada moment upadnie, a tymczasem stała niezmiennie w ten sam sposób już setki lat.
Przejazdy
Okazało się, że dla Australijczyków wyprawa na Półwysep York to przede wszystkim frajda z podróżowania drogami o bardzo słabej nawierzchni. Drogi te są przejezdne tylko kilka miesięcy w roku, podczas pory suchej. W pozostałym czasie jedyna opcja na dostanie / wydostanie się z półwyspu to samolot. Tak więc kiedy nadchodzą miesiące czerwiec – sierpień tamtejsze drogi przeżywają prawdziwe oblężenie. Do tego doszedł jeszcze okres wakacyjny i efekt był taki, że co chwilę mijały nas samochody jadące z naprzeciwka, a kiedy jechaliśmy zbyt wolno, tj. ze średnią prędkością 70 km/h, nieustannie ktoś nas wyprzedzał.
Pierwszą wartą wzmiankowania drogą, którą wjeżdżaliśmy na półwysep, był Bloomfield Track. Jest to droga wyłącznie dla samochodów z napędem na cztery koła. Jadąc tą drogą po raz pierwszy w życiu przekonaliśmy się, że taki samochód może być potrzebny nie do tego, by przejechać kamienisty czy piaszczysty odcinek, czy też do tego, aby przekroczyć rzekę. Na tej trasie samochód 4×4 niezbędny jest do tego, by… jechać po asfalcie pod górkę z nachyleniem wynoszącym, jak szacujemy, grubo powyżej 30 stopni. Pokonując ten odcinek koniecznie należy pamiętać o tym, by wybrać na skrzyni biegów przełożenie L4 i jechać tylko na pierwszym biegu :).
Na samym Półwyspie York, poza obszarami miejskimi, nie ma żadnych dróg asfaltowych. Wszędzie tylko drugi gruntowe o różnej jakości i szerokości. Co do ich jakości to określić je można jako słabe albo bardzo słabe. Co do szerokości, część dróg to tylko wyjeżdżone dwa ślady po oponach, jednak główna droga prowadząca na „Tipa” jest szeroka i do tego cały czas się ona poszerza. Główną drogą prowadzącą przez półwysep jest Developmental Road, która następnie przechodzi w Bamaga Road. Problem z nimi obiema polega na tym, że są one w bardzo złym stanie. Ze względu na to, że są to drogi gruntowe, ich stan zależy min. od tego jak poruszają się po nich kierowcy oraz od warunków atmosferycznych i klimatycznych. W kwestii poruszania się kierowców stwierdzić można, że większość z nich jeździ racjonalnie, odpowiednio do warunków, ale są też i tacy, dla których przejazd taką drogą na pełnej prędkości jaką fabryka dała, nie jest czymś nadzwyczajnym. W kwestii warunków klimatycznych pamiętać należy, że w sezonie mokrym drogi te są regularnie zalewane, a jak woda zaleje to ustępując, lubi ze sobą co nieco zabrać. I w ten oto sposób mamy setki kilometrów dróg z olbrzymimi „kocimi łbami” (w Australii używa się słowa „corragurations” i obecnie jak tylko je słyszymy, to ciarki niezmiennie przechodzą nam po plecach). Ubytki w nawierzchni są dość specyficzne, przechodzą one przez całą drogę, od lewa do prawa, w poprzek, wystając kilka a czasem nawet kilkanaście (!!!) centymetrów. Jest kilka patentów na to, jak poruszać się po takiej drodze. Jeden z nich zaleca, aby jechać z prędkością 80-90km/h, gdyż przy takiej prędkości amortyzatory pracują z taką częstotliwością, że nie wpada się w dziury między garbami tylko „przelatuje się” z jednego grzbietu „corraguracji” na kolejny. Minusem tego rozwiązania jest to, że zawieszenie w samochodzie bardzo „cierpi”. Można też zwolnić, ale wtedy samochód wpada w większe wibracje, mózg obija się po czaszce i głowa zaczyna boleć. Jeszcze inne rozwiązanie to jazda… poboczem, przez co droga samoistnie się poszerza i w niektórych miejscach jest nawet szersza niż większość polskich autostrad. Ostatnie rozwiązanie na niewiele się jednak zdaje, gdyż „corraguracje” bardzo szybko zaczynają się tworzyć również na tej części drogi, gdyż jeździ po niej coraz więcej samochodów.
Podróżując po Australii nauczyliśmy się również, że ciśnienie w oponach jest bardzo ważne :). W tym przypadku chodzi oczywiście o właściwe ciśnienie na konkretny rodzaj nawierzchni bo to, że jakieś ciśnienie ma być, to wiedzieliśmy już dużo wcześniej :). Standardowo na asfalcie mamy w kołach 42 (przód) i 45 (tył) PSI, na „corraguracjach” „schodzimy” do 30 PSI, a na powolnej, trudnej drodze 4×4 do 25 PSI, natomiast na piasku nawet do 20 PSI.
Jedyne skuteczne rozwiązanie, na które wpadliśmy podróżując po tych drogach jest takie: aby je ominąć, nie jedź na Półwysep York!
Na Bamaga Road na podróżnych czeka jeszcze jedna ciekawostka. Jaka? Otóż jest to prom na rzece Jardin River, którym płynie się całe 30 sekund a przeprawa nim kosztowała nas 129 AUD (ok. 375 zł) za bilet powrotny. Jeśli ktoś planuje dotrzeć na „Tipa”, to nie ma innej opcji jak tylko zapłacić żądaną kwotę. Tej rzeki nie da się bowiem przejechać samodzielnie samochodem, gdyż jest zbyt głęboka i za dużo w niej krokodyli. Panowie Aborygeni, którzy obsługują ten prom (Tak! Widzieliśmy też pracujących Aborygenów, ale była to taka rzadkość, że winno się o tym pisać w gazetach) podchodzą do swej pracy z olbrzymim namaszczeniem. W rezultacie ich niespiesznego podejścia do pracy staliśmy w kolejce prawie godzinę czasu, podczas gdy kilka samochodów przed nami stali ludzie, których poznaliśmy na campingu, i którzy wyjechali na prom około godziny wcześniej od nas. Istna makabra organizacyjna. Przy nich Hiszpanie, Francuzi czy Włosi to mistrzowie szybkiego działania. Podsumowując, ten element wyprawy śmiało można określić jako rozbój w biały dzień, bo nie dość, że cena za prom jest iście złodziejska, to jeszcze zmuszeni byliśmy stać w kolejce po to, aby nas „okradli”.
Inna ciekawostka, Australijczycy (nie będący Aborygenami) też winni startować z południowymi Europejczykami w konkurencji „kto wolniej obsłuży klienta”. W Australii wszędzie musisz mieć dużą rezerwę czasową. Najgorzej jest u mechaników samochodowych, bo u nich nie ma stałych cen za wykonanie usługi, po prostu liczą sobie za godzinę pracy. Oczywiście zawsze chcą, by samochód odstawić im na cały dzień i dadzą znać kiedy będzie gotowy. Nawet jak nie ma warunków (poczekalni czy innego dogodnego miejsca) nauczyliśmy się, że trzeba czekać na miejscu, co jakiś czas zaglądać, pytać o postępy. Wtedy jakoś szybciej praca im idzie.
Zjeżdżając na południe chcieliśmy jak najszybciej opuścić Półwysep York, gdyż po trzech tygodniach odczuwaliśmy już duże zmęczenie wyprawą. Na mapie wyszukaliśmy więc drogę, która dawała nam możliwość pięknie ściąć spory kawałek dystansu i dużo szybciej dotrzeć do asfaltu w okolicach miejscowości Normanton. Droga miała do tego piękną nazwę tj. Dixie Road i była, jak do tej pory, najbardziej odludną drogą, którą przyszło nam podróżować w Australii. To właśnie po tej drodze przejechaliśmy w ciągu 5 godzin 160 kilometrów bez spotkania żadnego samochodu. To również na tej drodze, prowadzącej przez prywatne farmy, musieliśmy kilkakrotnie otwierać i zamykać bramy, identycznie jak miało to miejsce w Ameryce Południowej. Trasa ta bardzo nam się podobała, także ze względu na mijane okolice. Na koniec dnia okazało się jednak, że miała jeden, spory minus – nie dawała nam możliwości dotarcia do Normanton w sposób, w jaki to sobie zaplanowaliśmy… Po przekroczeniu rzeki Mitchell River, w miejscu zwanym Koolatah Crossing spotkaliśmy dwa samochody jadące od południa czyli z kierunku, w którym my podążaliśmy. Osoby w nich podróżujące przekazały nam informację, że na dalszym odcinku droga jest oficjalnie otwarta, ale po ostatnich ulewnych deszczach błota jest po kolana, więc mamy nikłe szanse na to, by szczęśliwie przejechać tym fragmentem z naszą przyczepką. Tak więc zamiast skrótu o długości 260km zmuszeni byliśmy zaserwować sobie objazd drogą alternatywną, w zupełnie przeciwnym kierunku od pierwotnie przez nas zaplanowanego. Objazd wynosił 850km i był najdłuższym objazdem w naszym życiu. Jego plusem było mniejsze błoto, sięgające tylko po kostki oraz możliwość umycia samochodu w rzece po zakończeniu przeprawy.
W ten oto sposób czyli z nieplanowanymi atrakcjami dotarliśmy do Savannah Way, by nią udać się znów w kierunku na Normanton i tym samym zakończyć naszą przygodę na Półwyspie York oraz w stanie Queensland. Droga o nazwie Savannah Way jest równie interesująca. Zależnie od fragmentu ma ona szeroki asfalt dwukierunkowy lub jest całkiem bez nawierzchni asfaltowej, oczywiście z „corragurations”. Nam najbardziej podobały się fragmenty „z drogą dwujezdniową, jednoasfaltową”. Polegały one na tym, że asfalt położony był na środku drogi i miał szerokość jednego samochodu. Spokojnie można było po nim jechać, a kiedy inny pojazd nadjeżdżał z naprzeciwka można było pobawić się w grę zatytułowaną „Chicken”. Chodzi w niej o to, aby jak najdłużej „trzymać się” środka jezdni, kierując się wprost na samochód jadący z naprzeciwka. Ten kto pierwszy ucieka na pobocze, ten jest chicken :).
Atrakcje drogowe
W tym miejscu kilka słów na temat atrakcji drogowych występujących podczas wyprawy na Cape York. Opisane przez nas powyżej atrakcje i wyzwania to wciąż za mało dla co niektórych Australijczyków. Im potrzeba więcej adrenaliny. Ze względu na to część z nich, zamiast dotrzeć na „Tipa” podążając drogą główną czyli Bamaga Road, wybiera tzw. Old Telegraph Track. Obecnie jest to droga alternatywna, ale kiedyś była to jedyna droga prowadząca na kraniec półwyspu. Aktualnie to jedna z najsłynniejszych off-roadowych tras w Australii. Liczy sobie 124 kilometry i oferuje podążającym nią „śmiałkom” całą masę atrakcji, które stwarzają wiele okazji do tego, aby szybciej i skuteczniej niż na drodze głównej zniszczyć lub całkowicie unieruchomić samochód. Do najciekawszych należą tzw. crossings czyli przekraczanie cieków wodnych. Tego typu atrakcji na Old Telegraph Track jest kilkanaście: niektóre są głębokie, inne mają kamieniste dno oraz mętną wodę, w której, badając pieszo trasę przejazdu, spotkać można się z krokodylem, jeszcze inne są błotniste lub też bardzo strome. Początkowo mieliśmy plan (bardziej to Przemek miał ten plan, gdyż Aga od początku była mu przeciwna) na przejazd całą tą drogą, ale po pierwszych rozmowach z ludźmi stwierdziliśmy, że przejedziemy tylko wybrane jej fragmenty. Po kolejnych rozmowach ze spotkanymi podróżnikami, szczególnie tymi, którzy podchodzili do tematu racjonalnie i zdroworozsądkowo, uznaliśmy, że całkowicie odpuszczamy przejazd tą trasą. Jednakże z drogi głównej w łatwy sposób udało nam się dotrzeć w jedno z najbardziej osławionych miejsc na tej trasie. Chodzi o tzw. Gunshot Crossing. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zobaczyliśmy jak liczna grupa samochodów próbuje pokonać ekstremalnie stromy zjazd do strumienia po to, aby móc kontynuować dalej przejazd. Dla tych osób to naprawdę była świetna zabawa. I nie byli to wyłącznie ludzie młodzi, były to głównie całe rodziny, które z ekscytacją obserwowały jak mąż czy ojciec pokonują tą jedną z najtrudniejszych przeszkód. To nic, że podczas tej zabawy można zniszczyć samochód lub tak się zakopać w błocie, że nie ma szans na wyjazd. Zabawa to zabawa. Nie dla wszystkich skończyła się ona dobrze, jadąc drogami półwyspu niejednokrotnie spotykaliśmy porzucone przy drodze samochody.
TIP
Przemierzyliśmy Półwysep York min. po to, aby stanąć na najbardziej wysuniętym na północ krańcu Australii czyli na tzw. „Tipie”. Taki był nasz cel. Udało się, dotarliśmy i tam. Pamiątkowe zdjęcie zrobiliśmy. Następne kilka dni spędziliśmy na okolicznych plażach odpoczywając i rozmyślając, czy warto było przyjechać w ten zakątek Australii. Rozpatrując wszystko to, co przeżyliśmy oraz zobaczyliśmy zmierzając do tego miejsca, doszliśmy do wniosku, że była to strata czasu. Już po zakończeniu naszej wyprawy uważamy, że turystycznie nie jest to zbyt interesujący region Australii, natomiast podróżowanie po nim jest niezwykle wymagające i męczące, wyłącznie dla prawdziwych „poszukiwaczy przygód”.
Podsumowanie
Podróżując po Półwyspie York przez blisko cztery tygodnie spotkaliśmy zaledwie 3 zagranicznych turystów z Anglii. Poza nimi i nami w ten region kraju wyjeżdżają prawdopodobnie wyłącznie „lokalsi”. W tym czasookresie przejechaliśmy około 3000 kilometrów, z czego w większości po drogach gruntowych o bardzo kiepskiej nawierzchni. I mimo tego, że „rzutem na taśmę” zrezygnowaliśmy z przejazdu Old Telegraph Track, nasz samochód (wraz z przyczepką) nie wrócił z tej wyprawy w stanie nienaruszonym. Usterki będące efektem przejazdu po drogach półwyspu to:
- urwany uchwyt podtrzymujący rurę wydechową,
- duży kamień przyjęty na szybę przednią, skutkiem czego szyba kwalifikuje się do wymiany,
- skrzywiona kierownica – podczas jazdy na „corragurations” „coś” przeskoczyło w układzie kierowniczym,
- zgubiona śruba służąca do mocowania łańcucha zabezpieczającego przyczepkę,
- popsute zawieszenie w przyczepce (piasta, ośka, łożyska),
- (w bonusie) zdewastowane okno dachowe przez pracownika warsztatu samochodowego, w którym naprawialiśmy urwany wydech.
Wszystkie wymienione usterki nie okazały się zbyt poważne i większość z nich udało się już naprawić. Do tego słuchając opowieści pewnych osób oraz patrząc na co niektóre samochody wracające z Cape York wypada stwierdzić, że „mogło być dużo gorzej”. Ale po co nam to było?!