Dojechaliśmy do końca autostrady – Ruta 5. Dalej tylko woda.
A więc bierzemy prom z Pargua na wyspę Chiloe, jedną z największych chilijskich wysp ale s umie to duża ona nie jest: długa na 180 km, 50 km szeroka. Otacza ją około 40 pomniejszych wysepek. Prawdziwą jednak jej dumą jest 150 drewnianych kościołów, w tym 14 wpisanych na listę UNESCO.
Dla nas, jak zazwyczaj, najbardziej interesująca jest przyroda i widoki. Chiloe w tym zakresie okazało się… bardzo interesujące. Dużo miejsc położonych z daleka od zabudowań ludzkich oraz widok na malowniczą Carretera Austral, którą zamierzamy przejechać w perspektywie kilku tygodni. Na wyspie można zobaczyć w wielu miejscach ostrzeżenia przed tsunami (włączają się jak idzie fala) oraz oznaczone drogi ewakuacyjne.
Po przepromowaniu się na wyspę tj. pierwszego dnia przejechaliśmy przez Linao, Quemchi, Tenau, Dalcahue, Rilan, aby na koniec dnia znaleźć nocleg na 3 noce ok. 10 km od Castro tj. nieformalnej stolicy wyspy. Tym razem nie cabania (poprawnie cabaña ale spolszczamy, bo nie ma takiego znaku na klawiaturze 🙂 ) a ala hostel. Dziwny był klimat w tym miejscu. Pani prowadząca ten dobytek chyba się nie spodziewała, że mogą pojawić się jacyś goście, a cały hostel to 3 pokoje, z przecudnym widokiem na okolicę, bo hostel na wysokiej górce się mieści. Łącznie z nami w hostelu zamieszkiwały w czasie naszego pobytu: właścicielka oraz 4 psy (w tym jeden mocno kontuzjowany, wpadł bowiem w zasadzkę założoną przez tubylczą ludność, bowiem niesfornie zapuścił się na terytorium sąsiada, który chroni w ten sposób swoje zwierzęta hodowlane przed psami, które często zagryzają wolno pasące się zwierzaki), 1 kot, 1 żółw wodny. To naprawdę jest niski sezon :).
Drugi dzień zaczęliśmy od podziwiania domów na palach w Castro. Tam spotkaliśmy grupę ludzi ubraną w dziwne stroje, co stanowiło oczywiście zachętę dla Przemka do tego, aby rozpocząć rozmowę. Standardowe: a skąd jesteście, a co robicie? My o to samo zapytujemy. Oni odpowiadają, że są grupą folklorystyczną z Santiago na gościnnych występach w Castro. Zapraszają nas na dwa swoje występy tj. … na mszę, mszę śpiewaną i graną na ludowo. Robimy sobie wspólne zdjęcia w różnych konstelacjach, wszystkimi dostępnymi aparatami. Proponują też, że specjalnie dla nas zaśpiewają. I tak stajemy się jedynym audytorium. Wykonali dla nas dwie piosenki przy akompaniamencie gitary oraz uderzeń w instrument zrobiony z … żuchwy konia. Przypominają sobie też, że swego czasu mieli występ w polskiej ambasadzie w Santiago, gdzie śpiewali najsłynniejszą polską piosenkę. Chcą żebyśmy im ją zanucili. Co to mogło być? Próbujemy, że może „Szła dzieweczka do laseczka”. Nie, to nie to. A może „Sto lat”? Zaczynamy, oni dołączają. Niezła zabawa – śpiewanie z hiszpańskojęzycznymi ludźmi „Sto lat” jako najsłynniejszej polskiej piosenki. Na zakończenie wyjaśniamy im co to za pieśń i do czego się ją wykorzystuje :).
Następnie zwiedzamy południe wyspy: Vilupulli, Chonchi, Queilen, Quellon. W tej ostatniej miejscowości docieramy na początek Panamericany czyli drogi liczącej ponad 21.000 km i przechodzącej przez 10 krajów obu Ameryk. Droga ta kończy się w USA na Alasce. Ciekawe kiedy będziemy mieli okazję podróżować w innym jej miejscu?
Ostatni dzień tj. niedzielę zaczynamy od mszy z udziałem poznanej dzień wcześniej grupy folklorystycznej (no nie cała msza to była, jakieś 20 min). Następnie kierujemy się do Dalcahue zobaczyć feria artesanal (targ rękodzieła) i ewentualnie dokonać jakiś zakupów. Targ, tak mocno zachwalany w przewodniku, okazał się… totalnym niewypałem. Chińskie ubranka dla lokalsów, trochę owoców i warzyw oraz masa używanych rzeczy (jak na targu w Będzinie), a miały być wyroby z wełny, bo z tego słynie wyspa. Chyba musimy napisać do Lonely Planet, by zaktualizowali przewodnik w kolejnym wydaniu wykreślając to targowisko jako warte odwiedzenia. No nic, jedziemy dalej. Przeprawiamy się na maleńką wyspę Isla Quinchao, gdzie spokojnie spędzamy cały dzień, podróżując i zagłębiając się w najdalsze jej zakątki. Tutaj też widzimy, że przy temperaturze +15 st i wiaterku spokojnie można plażować. Obserwujemy też, w wielu miejscach na obu wyspach ale i w Chile kontynentalnym, że po zrobieniu prania, po prostu wywiesza się je na… ogrodzeniu swojego domostwa.
W poniedziałek wracamy na stały ląd. Po drodze chcemy zobaczyć pingwiny (Przemek: to mój pomysł, bo akurat na znakach znajdujemy informację, że jest jakaś taka lokalizacja na drugim końcu wyspy, niedaleko promu). Docieramy na miejsce. Niestety. Do pingwinów trzeba podpłynąć łódką, a pogoda w poniedziałek i w kolejne trzy dni na to nie pozwala, zbyt wysokie fale. Jedziemy więc dalej. Po przepromowaniu do Pergua kierujemy się na granicę pomiędzy Chile i Argentyną, którą mamy jeszcze dziś przekroczyć. To ostatni punkt programu, niby nic trudnego, ale okazuje się, że granica jest otwarta tylko do godz. 19.00 – niby długo, biorąc pod uwagę, że od strony chilijskiej wjeżdżamy na nią przed 17, ale…
– tego dnia kończy się długi weekend i masa Argentyńczyków wraca do domów więc… korki tworzą się duże. Przejście nie jest dostosowane do takiego natężenia ruchu. W użytek idą klaksony zniecierpliwionych kierowców (miażdżąca większość osób w samochodach na argentyńskich numerach, my jesteśmy wyjątkiem). Ruch zaczyna być bardziej skoordynowany (grupa strażników granicznych zaczyna w końcu nim kierować) i szybciej odprawiają (w końcu kończy się dniówka i trzeba iść do domu).
– jedziemy samochodem, który zakupiliśmy 2 tygodnie wcześniej na nasze nazwisko w Chile. Niestety, proces rejestracji nowego właściciela w oficjalnym systemie informatycznym w Chile trwa… ok. 1 miesiąca. Jak więc przekracza się granicę gdzie kontrolują papiery? Otóż poprzedni właściciel podpisuje upoważnienie notarialne dla nowego właściciela zezwalające mu na wyjazd samochodem za granicę. My się w takowe zaopatrzyliśmy, w większej ilości egzemplarzy (ponoć na granicy lubią je sobie zostawiać, co było zgodne z prawdą) i zadowoleni dajemy komplet dokumentów wraz z pozwoleniem. Niestety. Sprawdziliśmy wszystkie szczegółowe dane, numery silnika oraz nadwozia, nazwiska itp., ale numeru rejestracyjnego jakoś nie zweryfikowaliśmy dogłębnie. Okazało się, że notariusz popełnił czeski błąd i zamiast „43” w numerze rejestracyjnym na pozwoleniu pojawiło się „34”. Chwila rozmowy z pogranicznikiem po stronie chilijskiej, tłumaczenie i… na szczęście puścił nas dalej. Jak pomyślimy, że trzeba by wracać do Santiago, szukać poprzedniego właściciela i ponownie spisywać pozwolenie u notariusza, to się nam odechciało dalszej podróży. Po stornie argentyńskiej na szczęście o pozwolenie nie pytają. Tych interesuje wyłącznie, czy mamy ubezpieczenie (chilijskie tu nie działa). Ubezpieczenie międzynarodowe mamy, możemy jechać dalej.
Przy okazji jeszcze ciekawostka. Po formalnym przekroczeniu granicy chilijskiej trzeba jechać aż 36,5 km do punktu argentyńskiego, by formalnie wjechać do Argentyny. A po drodze piękne, górskie, śnieżne widoki. Czy to jest pas ziemi niczyjej? Taki szeroki? Nie wiemy, nie było kogo spytać :).
Więcej niespodzianek nie było. Udało się późną nocą dotrzeć do Bariloche (Argentyna), ale o tym już kolejnym razem.