To nie zoo, to Australia – zwierzęta cz. 9

Czego najbardziej nam brakuje i za czym najbardziej tęsknimy po wyjeździe z Australii? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta, pisaliśmy o tym nie raz. Mowa o dzikiej przyrodzie ożywionej. W ostatniej odsłonie z cyklu chcemy napisać kilka słów o tym, jakie zwierzęta spotkaliśmy na końcowym etapie naszej podróży przez Czerwony Kontynent.

Zaczęło się w Dryandra Woodland… Do tego miejsca przybyliśmy tylko po to, aby zobaczyć numbata czyli śmieszne zwierzątko, które jest symbolem Australii Zachodniej. Na miejscu usłyszeliśmy, że dwa tygodnie wcześniej innym turystom udało się z nim spotkać na jednym z campingów. My zrobiliśmy wiele, aby i to nasze marzenie miało szansę się ziścić. Z tego też powodu wybraliśmy się min. na nocy spacer po okolicznych lasach (numbaty są zwierzętami nocnymi). Tym razem nawet się nie zgubiliśmy czyli było inaczej niż podczas nocnej wyprawy do lasu w Nowej Zelandii, kiedy to liczyliśmy na zobaczenie kiwi. To co łączy obie te historie, to „nieszczęśliwe” zakończenie :). Niestety, numbata (podobnie jak i kiwi) nie spotkaliśmy. W zamian za to widzieliśmy kangury, jak również olbrzymie owady latające i komary „dostające głupawki” w związku ze światłem wydobywającym się z naszych czołówek :). Natomiast podczas dziennych wędrówek przez las udało nam się po raz kolejny spotkać dziwne jaszczurki zwane Bobtail Skink oraz, co najważniejsze, kolczatkę (drugą w naszym życiu, pierwszą widzieliśmy w Parku Narodowym Cape Range). Z tą spotkaną w Dryandra Woodland mieliśmy zdecydowanie dłuższe „widzenie”. Okoliczności spotkania były na tyle sprzyjające, że udało nam się wykonać wiele ujęć tego niezwykłego zwierzątka, w tym te, podczas których pokazuje swój pyszczek. Było to nasze kolejne niesamowite i niezapomniane doświadczenie związane z australijską przyrodą. Na zakończenie wycieczki po lesie natrafiliśmy także na gniazdo pszczół, które znajdowało się w pniu spróchniałego drzewa. W Australii owady te mają się całkiem dobrze i trzeba bardzo uważać kiedy przebywa się w ich pobliżu. W Dryandra Woodland były też kolorowe ptaszki z gatunku znanego tylko ornitologom :). Podsumowując, miejsce to, chociaż niezbyt atrakcyjne krajobrazowo, bardzo przypadło nam do gustu, z uwagi na spotkania ze zwierzętami oraz ze względu na mały ruch turystyczny i przyjemne zachody Słońca :).

Jednakże apogeum naszych zachwytów nad zwierzętami (i krajobrazami, o czym pisaliśmy w poprzedniej relacji) nastąpiło w Parku Narodowym Fitzgerald River czyli w jednym z najpiękniejszych zakątków Australii, jaki mieliśmy okazję odwiedzić w czasie całej naszej wyprawy. Podczas pobytu we wschodniej części parku nasze miejsce campingowe regularnie odwiedzały kangury oraz całkiem sporych rozmiarów (około metra długości) jaszczury. Natomiast w zachodniej części wspomnianego parku mieliśmy okazję, po raz pierwszy w życiu, podziwiać parę wielorybów z gatunku Southern Right Whale bawiących się ze sobą. Para czyli mama oraz jej niedawno urodzony „maluch”. Na wyłączność mieliśmy taki oto obrazek: mama wieloryb unosi się na tafli wody pływając na grzbiecie, podczas gdy jej „maleństwo” wpływa na nią, czy to w ramach zabawy, czy w ramach konsumpcji mleka, tego nie udało nam się ustalić. Mieliśmy wielkie szczęście, że zdążyliśmy na ten pokaz. Widzieliśmy go tylko pierwszego popołudnia na punkcie widokowym Point Ann. To właśnie do tego miejsca, w maju każdego roku, zdążają samice wielorybów z gatunku Southern Right Whale. Ich przybycie związane jest z wydaniem na świat potomstwa i przygotowaniem go do odbycia długiej drogi w kierunku wód Antarktydy po około 6 miesiącach od chwili narodzin. Zwierzęta te oceniły wody zatoki w okolicach Point Ann jako idealne do realizacji tego właśnie celu. Dzięki temu turyści odwiedzający to miejsce mają niecodzienną okazję obserwować największe ssaki świata z lądu, często z odległości wynoszącej nie więcej niż kilkanaście metrów. Na zakończenie jeszcze kilka naukowych danych na temat tych fascynujących zwierząt. Dorosłe osobniki z gatunku Southern Right Whale mogą osiągać długość do 18 metrów oraz wagę do 85 ton, młode – długość około 5,5 metra i wagę około tony. Matka karmi młode mlekiem do ukończenia 6 miesiąca życia, podczas tego czasokresu sama nie je. Samice rodzą tylko jedno małe, raz na 3-5 lat, tylko wtedy przypływają do zatoki, w pozostałych latach cały czas pozostają w zimnych wodach okolic Antarktydy. Ale, ale … wody zatoki odwiedzają nie tylko wieloryby. W tym miejscu wspomnieć należy o innym niesamowitym spotkaniu… Mianowicie, podczas spaceru wybrzeżem udało nam się wypatrzeć grupę ponad 10 delfinów szalejących blisko brzegu na wysokich falach.

Spotkania z australijskimi zwierzętami to jednak nie tylko miłe momenty. Wcześniej wspominaliśmy już o muchach, ale długo nie udawało nam się zrobić ujęcia obrazującego skalę problemu, aż do ostatnich dni podróży. Na jednym z załączonych zdjęć możecie zaobserwować w jakich ilościach te bestie potrafią się pojawiać. Obsiadają ubrania oraz inne przedmioty, ale najgorsze jest kiedy lądują człowiekowi na głowie oraz kiedy próbują wejść w każdy dostępny otwór na twarzy. Jedyny sposób w jaki można się przed nimi chronić, to siatka noszona na głowie. Strasznie natarczywe i bezczelne są to owady, a ich ilość może być naprawdę przerażająca.

A wracając do tematów bardziej przyjemnych… W Australii nie mieliśmy zbyt wielu okazji do zobaczenia czarnych papug – Carnaby’s Black Cockatoo. Na końcówce wyprawy, tj. w okolicach Margaret River kolejny raz udała się nam ta sztuka. Niedaleko Margaret River czyli w Hamelin Bay widzieliśmy także płaszczki, które przyzwyczajone do dokarmiania przez rybaków oraz rozentuzjazmowanych turystów, ochoczo odwiedzają to miejsce.

Ostatnie dni w podróży spędziliśmy niedaleko Perth, na campingu w Parku Narodowym Wellington. W tamtejszych lasach żyją min. kangury oraz czarne i zielone papugi. Ostatnie chwile wyprawy do Australii na długo pozostaną w naszej pamięci, a dotyczyć one będą spotkań ze zwierzętami, które podchodzą blisko człowieka i nie odczuwają z tego powodu żadnego lęku.

Na zakończenie relacji historia, która wydarzyła się na kilka godzin przed naszym wylotem do Polski, a której bohaterem jest zwierzątko, jakiego wcześniej nie widzieliśmy. Wszystko wydarzyło się w jednym z miejskich parków zlokalizowanym w okolicach Perth. W pewnym momencie kiedy to leżeliśmy na ławce i delektowaliśmy się ostatnimi promieniami australijskiego słońca, usłyszeliśmy dziwny dźwięk dochodzący z okolicznych krzaków. Po chwili wyszło z nich dziwne zwierzę – ni to chomik, ni to szczur, ni to minikangur. Po raz pierwszy, po 7 miesiącach spędzonych w Australii, ujrzeliśmy zwierza, który zwie się bandicoot. Wcześniej widzieliśmy na ulicach znaki przed nim ostrzegające i raz, przebywają w Dryandra Woodland, widzieliśmy pyszczek w leśnej norze, który  prawdopodobnie należał do takiego właśnie „stwora”. Bandicoot spotkany w miejskim parku występował w roli lokalnych służb porządkowych, bowiem z wielkim zaangażowaniem dojadał wszelkie pozostawione przez piknikujących ludzi resztki i okruszki pokarmów :).

Podczas ostatnich kilku miesięcy niejednokrotnie staraliśmy się przekonać Czytelników naszego bloga, że Australia to nie zoo. To miejsce, gdzie przy odrobinie szczęścia można zobaczyć w środowisku naturalnym wiele wyjątkowych i niespotykanych na innych kontynentach zwierząt. Gorąco zachęcamy do tego, aby pewnego dnia spakować się i tam pojechać po to, by samemu doświadczyć niezwykłych emocji związanych z niczym nie zakłócanym kontaktem z przyrodą. Naprawdę warto!

Jedna uwaga do wpisu “To nie zoo, to Australia – zwierzęta cz. 9

Dodaj komentarz