W krainie argentyńskich jezior

Wjechaliśmy do Patagonii… Przyjechaliśmy tutaj na chwilę z Chile, bo mieliśmy zaplanowane drobne naprawy w samochodzie. Okazało się, że z zaplanowanej wymiany klocków hamulcowych nic nie będzie, gdyż klocki są w stanie prawie idealnym

(mimo, że w salonie Toyoty w Santiago, 5000km wcześniej, powiedzieli nam, że nadają się one do wymiany). Okazało się natomiast, że trzeba wymienić amortyzatory oraz przegub po stronie kierowcy. Z amortyzatorami problemu nie było – udało się wszystko załatwić w jeden dzień, ale przegub okazał się nie lada problemem. Ostatecznie, po wielu spotkaniach i rozmowach telefonicznych oraz emailach rozesłanych do mechaników w Chile i Argentynie ustaliliśmy, że przegub jest zepsuty i trzeba go wymienić, ale do tego konkretnego modelu samochodu nie występuje on jako samodzielny element (wyłącznie w ramach kompletnej półosi). Zamówiliśmy wymagany element w sklepie znajdującym się w Buenos Aires, zaczekaliśmy tydzień na wysyłkę paczki do San Carlos de Bariloche i szczęśliwie wymieniliśmy, oszczędzając na tym sporo (cena części zamówionej w Chile wynosiła ponad 4 razy drożej niż w Argentynie, podobnie sprawa przedstawia się z wyceną usługi naprawy). W międzyczasie mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie okolic.

Rozpoczęliśmy od San Carlos de Bariloche (potocznie zwane Bariloche). Jest to duża (jak na tutejsze warunki, licząca 110 tys. mieszkańców) miejscowość o typowo turystycznym charakterze. Masa hoteli oraz domków do wynajęcia oraz kilkanaście hosteli. Takie polskie Zakopane tyle, że położone nad jeziorem w akompaniamencie gór. Nam się podobało o tyle, że miało zakłady samochodowe, pralnie oraz kilka większych marketów, gdzie zrealizowaliśmy spore zakupy na dalszą podróż.

Czekając na części samochodowe postanowiliśmy „wyprowadzić się” z Bariloche do jakiejś mniejszej miejscowości. Pojechaliśmy malowniczą drogą nr 40 (ta sama droga, którą już wcześniej podróżowaliśmy po Argentynie w okolicach Salty) do Villa de la Angostura, a następnie drogą gruntową typu leśnego, bez wyznaczonego celu. I tak jadąc i podziwiając okolice dotarliśmy do Villa Traful. W trakcie naszego wyjazdu Aga studiuje sporo informacji. Jest min. czytelniczką bloga careerbreak.pl, na którym, na dwa dni przed naszym wyjazdem z Bariloche, trafiła na wpis o tym miasteczku (http://careerbreak.pl/2010/02/23/argentynska-kraina-jezior/). Dziękujemy serdecznie Magdzie i Przemkowi za te informacje. Dzięki nim pojawiliśmy się w naprawdę uroczej mieścince (500 mieszkańców poza sezonem), gdzie w październiku jest bardzo mało turystów a przy tym bardzo duża dostępność noclegów i przystępne ceny. Na pewno jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest jej umiejscowienie – dojazd 25 km po leśnej, utwardzonej drodze, jadąc z Villa de la Angostura lub 35 km w takim samym standardzie, jadąc od Bariloche przez Confluencia. Tutaj też udało nam się w końcu zrobić porządne zdjęcia Argentyńczyka poruszającego się lokalnym środkiem komunikacji… tj. na koniu. To dość popularny sposób przemieszczania się, szczególnie w mniejszych miejscowościach argentyńskich. Co istotne, kierowca konia zazwyczaj na głowie ma… beret.

Jak dotąd była to nasza najlepsza miejscówka podczas tej podróży – cisza, spokój, widok na jezioro i góry. A przy tym domek (cabaña) na wyłączność. A za domkiem ptaszki wysiadujące jajka. Sama natura.

Spędziliśmy w Villa Traful 6 nocy. Odpoczęliśmy i spenetrowaliśmy okolice wokół tej mieścinki oraz wokół Bariloche. Widzieliśmy przepiękne krajobrazy górsko-jeziorowe. Bardzo ciekawą drogę przebyliśmy z San Martin de Los Andes do Confluencia (droga nr 63). Na mapie wyglądała ona dość przyzwoicie, jednak w rzeczywistości okazało się, że bardzo dobrze się składa, iż dysponujemy samochodem 4×4, w innym przypadku ciężko by było ją przebyć. A była dość długa, w sumie 80 km. Wiodła przez park Nahuel Huapi.

W  końcu nadszedł jednak czas by opuścić uroczą miejscówkę i zmienić lokalizację. Zaplanowaliśmy spędzić dwa dni w El Bolson oraz dwa dni w Parku Los Alerces. Pierwsza z tych lokalizacji to małe, pohipisowskie miasteczko. W przewodniku wskazane jako obowiązkowy punkt programu każdego turysty. My przejechaliśmy przez to miasteczko i… pojechaliśmy dalej. Nie zaobserwowaliśmy nic ciekawego, co skłoniło by nas do pozostania w nim. Pojechaliśmy w kierunku na Esquel ale boczną drogą gruntową. Przejechaliśmy 50 km przez park Los Alerces, aż do miejscowości Villa Futalafquen mieszczącej się u wylotu parku (zamieszkuje ją 200 osób, są to wyłącznie pracownicy parku narodowego oraz ich rodziny), a w zasadzie do jej przedmieść. Poszukując noclegu pokierowaliśmy się drogowskazem „Cabaña Traigen – 4km”,  wjechaliśmy lasem prawie na sam szczyt góry (okazało się, że cały czas ostro do góry było) i przed nami roztoczył się przefantastyczny widok – panorama całej okolicy, w tym dużej części parku. Zapadła szybka i zgodna decyzja, że zostajemy w tym miejscu, nie może być inaczej.

W Villa Futalafquen chwilę też zbałamuciliśmy, w sumie 5 dni. W większości z nich pogoda była sprzyjająca, ale aż wychodzić się z domku nie chciało, bo z naszego kuchnio-salonu oraz z werandy domku widoki były lepsze niż w pobliskich atrakcjach.

Podczas naszego pobytu w Villa Futalafquen odwiedziliśmy:

Puerto Limonao (malutki, nieczynny poza sezonem porcik, w sezonie otwiera się i odchodzą z niego łodzie, które dają możliwość zwiedzenia jeziora i okolicznej wysepki),

Las Rocas Rojas (skały z dawnymi rysunkami naskalnymi),

– ścieżkę Pasarela del Rio Arrayanes (ścieżka z widokiem na jeziora i rzekę o krystalicznej wodzie mieniącej się kolorem turkusowym. W sezonie kończy się ona w porcie, z którego wypływa prom dowożący na drugą stronę jeziora, gdzie można zobaczyć lodowiec Torrecillas oraz 2600-letnie endemiczne drzewo z gat. Alerce (hiszp.) / Fitzroya cupressoides (łac.) – drugi pod względem długości życia organizm na Ziemi. Niestety, poza sezonem prom nie kursuje i lodowiec widzieliśmy jedynie z odległości kilku kilometrów, a najstarsze drzewo z tego gatunku, znajdujące się po tej stronie jeziora, miało zaledwie… 300 lat. Samo drzewo jest bardzo niepozorne i nie wygląda jak organizm 300letni.).

– południową część parku Portada Sur przy jeziorze Quimei – totalne zdziwienie. Wjeżdżasz do parku a tam… elektrownia, która całkowicie niszczy cały krajobraz. Osłodziła nam trochę ten widok droga, którą przebyliśmy jadąc do parku, przy której spotkaliśmy kilka zajęcy, liczne ptactwo, w tym flamingi.

Wszystkie odbyte wycieczki utwierdziły nas w przekonaniu, że miejscówka w Cabañas Traigen wraz z roztaczającym się stąd widokiem była najlepsza.



Pisząc te słowa znów jesteśmy w Bariloche i szykujemy się do kolejnej wielkiej atrakcji, jaką będzie przejazd Carretera Austral w Chile. Kolejne relacje już z tego miejsca.

2 uwagi do wpisu “W krainie argentyńskich jezior

Dodaj komentarz