Wiadomość radosna dla rodziców i może dla niektórych przyjaciół i znajomych – ani w Argentynie, ani w Chile nie osiedlimy się.
Postanowiliśmy poświęcić osobny wpis na to, by trochę nakreślić mentalność i podejście Argentyńczyków i Chilijczyków do różnych spraw. Powoduje ona, że… krew nas miejscami zalewa (Przemek: tak, w ostatnich tygodniach nawet mnie).
Tak jak krajobrazy są fantastyczne (szczególnie w Chile, ale i argentyńska Villa Traful jest przepiękna, a zapewne na południu będzie jeszcze ładniej), ludzie są przemili, jeśli chcesz chwilę porozmawiać „o pogodzie”, tak ich podejście do pracy i załatwiania spraw całkowicie zniechęca obcokrajowców (takich jak my, bo pewnie są inni, którym może to spasować) przed zamieszkaniem w tej części świata. Jeśli z mlekiem matki wyssalibyśmy „tumiwisizm” ekstremalny lub hiszpańsko-włoski luz, może byśmy się tu odnalaźli i dobrze poczuli. Może… Bo tu podejście tubylców do wielu spraw jest jeszcze bardziej wyluzowane i bezproblemowe, szczególnie w zakresie spraw jakie ich nie dotyczą.
Zaczęliśmy się coraz bardziej irytować. Szczególnie dużo sytuacji „życia codziennego” spotyka nas od momentu zakupu samochodu. Nie odbywamy spotkań towarzyskich, ale często chcemy coś konkretnego załatwić. Poniżej przedstawiamy kilka przykładów, które nie wyczerpują w pełni tematu, ale w pewien sposób obrazują mentalność tutejszej ludności.
Kupowanie samochodu – ogłoszenia
Czytamy ogłoszenia internetowe. Typujemy z kim się spotkać i które samochody obejrzeć. Dzwonię (Przemek). Pytam: jestem zainteresowany, jestem turystą i nie za bardzo znam miasto, czy mógłby Pan podjechać pod mój hostel, bym obejrzał samochód? Odpowiedź: jasne, nie ma problemu. Ustalamy dzień i godzinę. Nadszedł czas spotkania i… nikt nie przyjechał. Czekamy jeszcze pół godziny i dzwonimy do kolesia. Czekamy na umówione spotkanie, czy coś się stało, czy czekać dalej? Tak, jestem w drodze. Czekamy więc kolejne pół godziny, a koleś do dziś nie dotarł, nie raczył również zadzwonić i poinformować nas o zmianie swoich planów.
Terminowość i umawianie się
Przy okazji terminowości i umawiania się, w Santiago poznaliśmy Polkę – Monikę, prowadzącą bloga http://tresvodka.com/. Kilka razy się z nią spotkaliśmy, by porozmawiać o różnych sprawach. Monika ma u siebie w mieszkaniu remont. Więc pierwsze nasze spotkanie, w ciągu dnia, miało miejsce u niej w mieszkaniu. Czekała na robotników (to był trzeci tydzień remontu). Ponoć początkowo próbowała ustalić z nimi godzinę, od której zaczynają pracę. Nie miało to jednak sensu, bo na umówioną godzinę się nie zjawiali, zazwyczaj przybywali… później. No, ale do południa zawsze się pojawiali, aż do pierwszego dnia kiedy się widzieliśmy, wtedy nie pojawili się w ogóle. Bez słowa uprzedzenia. A telefonu nie odbierali.
Kupowanie samochodu – spotkania
Wracając do tematu samochodu. Kolejne spotkania. Wyczailiśmy dwa samochody w komisie samochodowych na obrzeżach miasta. Sporo czasu było wymagane na dojazd do tego miejsca, no ale od razu zobaczymy dwa pojazdy. Jedziemy. Straciliśmy 2 godziny. Dlaczego? Okazało się, że zamiast napędu na cztery koła oba miały napęd na dwa. Nie doczytałem w ogłoszeniu? Otóż nie, „pomylili się” pisząc ogłoszenie, a przy jednym z samochodów facet zapewniał, że wszystko jest OK i jest rzeczony napęd. Dopiero nasze dłuższe powątpiewania spowodowały, że… zerknął pod samochód i poinformował, że… faktycznie napęd jest tylko na dwa.
Kupowanie samochodu – weryfikacja w firmowym salonie
Samochód kupiliśmy, ale przy oględzinach samochodu w salonie Toyoty usłyszeliśmy, że niebawem trzeba zmienić klocki hamulcowe, a najlepiej to jak byśmy je od razu zmienili. Przy pierwszej bytności w Argentynie, w Bariloche (dużo tańsza obsługa samochodu) idziemy do warsztatu i mówimy: chcemy zmienić klocki. Patrzą, patrzą i mówią: ale nie ma po co, są w stanie prawie idealnym i pokazują nam dużą ilość okładziny. Czyżby chcieli nas naciąć w firmowym salonie w Chile?
Naprawa samochodu
W warsztacie w Bariloche zatem dziękujemy za rozeznanie tej sprawy, ale prosimy jeszcze o weryfikację zawieszenia, bo coś stuka. Patrzą, patrzą i mówią: do wymiany są amortyzatory i przegub (rotula superior). Koszt policzony, dostępność części sprawdzona. Wizyta kolejnego dnia, ustalona na wykonanie całości napraw. Przyjeżdżamy zostawić samochód i mówimy, że mamy numer telefoniczny argentyński i prosimy o telefon, gdyby coś się działo. Nie dzwonią. Wracamy odebrać samochód na umówioną godzinę. Szef zakładu ma niewyraźną minę. Informuje nas, że amortyzatory wymienione, ale przegubu nie udało się znaleźć w całym mieście, w tym w autoryzowanym serwisie Toyoty, a i pewnie w całej Argentynie nie kupimy, bo na tym rynku nie występuje Toyota 4runner. Musimy to załatwić w Chile. Ciekawe, że dzień wcześniej wszystko było OK i nie było problemu z dostępnością części. Oczywiście na bieżąco nikt nas nie informuje. W zakresie naprawy nie dajemy za wygraną. Rozsyłamy emaile do najbliższych dużych miejscowości chilijskich z zapytaniem o przegub. Dostajemy informację, że można wymienić ale tylko całą półośkę (bandeja completa – oba pojęcia mają prawidłowe nazwy po hiszpańsku a tłumaczenie na polski może być błędne bo na samochodach nie znam się nic a nic). Koszt takiej wymiany jest olbrzymi – ponad 10% wartości całego samochodu. No nic, próbujemy jeszcze w Argentynie, gdzie znaleźliśmy piękną miejscówkę w Villa Traful. Jest piękna ale ma minus w naszej sytuacji: Internet można łapać tylko publiczny w okolicach szkoły (baaaaaaardzo wolny) a do najbliższej, większej miejscowości jest 100km. No ale jedziemy tam – San Martin de los Andes. Chcemy pooglądać widoki, a przy okazji popytać o naszą rotulę superior. W jednym z zakładów samochodowych potwierdzają, że należałoby ją wymienić (wiedząc już, że trzeba pytać kilka razy o to samo w różnych miejscach, musimy potwierdzić diagnozę). Rotula jeszcze nie jest w stanie tragicznym, ale jest spora szansa, że się popsuje, jeśli mamy do przejechania kilkanaście tysięcy kilometrów. Pytamy: możecie zorganizować rotulę, znamy jej wymiary: 46mm/16mm/z zabezpieczeniem? Informujemy, że muszą być dokładnie te wymiary. Odpowiedź: zorientujemy. Zadzwońcie za jakąś godzinę, to damy znać. Jeśli będzie, to jutro się umówimy na wymianę (jutro sobota – pracują krócej, w niedzielę wszyscy mają wolne). Niestety, drogę do domu wybraliśmy inną niż ta, którą przyjechaliśmy. Powrót okazał się podróżą 70km… drogą polną pośród niczego, bez zasięgu telefonicznego. Kiedy dojechaliśmy do naszej miejscówki było po 20tej, a więc zakład już był zamknięty. Dzwonimy w sobotę z rana i pytamy o rotulę: Tak, znaleźliśmy. Przyjeżdżajcie. Wymienimy. Nic prostszego. Mamy do przebycia półtorej godziny drogi do tej miejscowości w jedną stronę. Pytamy czy będzie OK. jak dotrzemy na 11.00. Chwila zastanowienia – OK. Więc ruszamy. Dotarliśmy na 11.30 i pierwsze co usłyszeliśmy to, że o 12.30 zamykają. Na szczęście wzięli się za naszą rotulę. Oczywiście okazało się, że ta którą zorganizowali nie pasuje. Mechanik, na rowerze, ruszył więc w teren i po jakichś kilkunastu minutach wrócił… bez rotuli. Kolejny ruszył samochodem w inną stronę. Wrócił po kolejnych kilkunastu minutach… z rotulą. Mechanik zadowolony mówi, że było ciężko, ale się udało – znaleźli. Wkłada część i… nie pasuje. Pytam czy, zgodnie z naszą prośbą, sprawdzali wymiary. Odpowiada: Nie, ale wzięliśmy rotulę z autoryzowanego serwisu Toyoty, sprawdzając po modelu i innych szczegółach. Ręce opadają. Wkurzony (już 1godz po zamknięciu zakładu!) składa nam samochód wkładając naszą niesprawną w pełni rotulę. Podsuwamy mu pomysł, by może bandeja completa (nazwa całego elementu znana nam z Chile) zorientować – niestety już po zamknięciu wszystkich sklepów, możemy wrócić do tematu w poniedziałek, jak podwoje zostaną otwarte. W poniedziałek okazuje się, że część której potrzebujemy w Argentynie ma inną nazwę (parrilla de suspension superior) i oczywiście jest niedostępna w rzeczonym zakładzie. Obdzwaniamy kilka kolejnych. Rozsyłamy emaile. Z Buenos Aires otrzymujemy informacje z dwóch miejsc, że jest możliwa do zakupu, ale musimy zaczekać na jej sprowadzenie 3 dni. Decydujemy się na zdalny zakup, prosimy tylko o informację jak zapłacić i kiedy zostanie dokonana wysyłka. Zapłatę najszybciej zrobić idąc do banku, w którym ma konto dana firma. Niestety musimy przejechać 100km do takiego banku. Idziemy do okienka dokonać wpłaty, a miła pani mówi nam, żebyśmy poszli do bankomatu na zewnątrz. W nim podaje się numer rachunku odbiorcy oraz kwotę zapłaty, wkłada się w szparę wejściową bankomatu gotówkę i…. załatwione. Tak zrobiliśmy. Jedyny minus, że potwierdzenie papierowe, które bankomat wypluł z siebie zawiera numer rachunku docelowego oraz kwotę – nie ma możliwości podania naszych danych. Czyli tak jak byśmy zdeponowali pieniądze na własnym rachunku. Mamy nadzieję, że to zadziała. Na wszelki wypadek wysyłamy zdjęcie potwierdzenia dokonanej wpłaty. Na szczęście zadziałało i jeszcze tego samego dnia potwierdzili nam, że pieniądze otrzymali i część będzie za 3 dni. Co do wysyłki to najpopularniejszym sposobem są… autobusy. Coś jak w Polsce przesyłka konduktorska w PKP, ale tutaj dużo bardziej rozpowszechnione. Nasza część ma jechać prawie 24h z Buenos Aires do Bariloche. Po upływie terminu 3 dni pytamy czy przesyłka została wysłana. Dostajemy informację, że tak, ale żadnych szczegółów w tym zakresie już nam nie podają. Niestety nastał kolejny weekend i trzeba zaczekać na szczegóły do poniedziałku. W poniedziałek dowiadujemy się jaki jest numer listu przewozowego i nazwa firmy – Via Cargo. Pierwsze słyszymy, okazuje się, że to nazwa firmy transportowej, która ma najwięcej busów w okolicy, Via Bariloche. Proste. Odbieramy, instalujemy część i… na szczęście nie ma kolejnych niespodzianek.
Ubezpieczenie samochodu
Kupując samochód w Chile kupuje się go z obowiązkowym ubezpieczeniem funkcjonującym tylko na terenie Chile. Nie trzeba nic robić – ubezpieczenie dotyczy samochodu a nie kierowcy czy właściciela. Aby jednak wyjechać do innego kraju z regionu Mercosur, w tym Argentyny, musimy mieć dodatkowe ubezpieczenie. Planujemy krótki wyjazd do Bariloche (aby naprawić samochód), więc długie ubezpieczenie nie jest nam potrzebne. Do wyboru w miejscu, gdzie aktualnie przebywamy czyli Castro („stolica” chilijskiej wyspy Chiloe) są ubezpieczenia 3, 5, 10, 15, 30 dni o czym informuje banner przed punktem ubezpieczeń (co ciekawe, jak szukaliśmy tego punktu ubezpieczeń i pytaliśmy kelnera w restauracji znajdującej się dosłownie 10m dalej, to powiedział nam, że niczego takiego w okolicy nie ma). Szukamy wejścia do tego punktu ubezpieczeń. Jest niedzielne przedpołudnie. Może nie być łatwo, ale akurat ktoś wychodzi z budynku. Pytamy o osobę od ubezpieczeń. Słyszymy: tak, zaraz, proszę zaczekajcie tu (przed wejściem). Czekamy kilka minut. Schodzi mężczyzna ok. 60 lat, widać, że oderwany od prac domowych. Opowiada nam o ubezpieczeniach, ich cenie, o tym, że nie opłaca się brać długookresowych tylko jak najkrótsze i jak będziemy potrzebowali więcej dni to w każdym punkcie ubezpieczeń w Argentynie przedłużymy o dowolną ilość dni. Ponoć ubezpieczenie potrzebne jest tylko do przekroczenia granicy. Na terenie Argentyny go nie kontrolują. Chcemy finalizować. Jest jednak przeszkoda – jego syn wrócił dwie godziny wcześniej z sobotniej imprezy i zaległ na łóżku w pomieszczeniu, gdzie ma komputer do drukowania polisy. Umawiamy się więc, że wrócimy wieczorem między 19.00 a 20.00. Wracamy o 19.15. Idziemy do drzwi, pukamy, mówimy jakiejś kobiecie, że jesteśmy umówieni aby kupić polisę, po czym ona nas informuje, że Pan domu i jego syn gdzieś wybyli i dziś nic nie załatwimy. Nasze umówione spotkanie nie może dojść do skutku. Pytamy czy jutro da radę z rana (w końcu to będzie poniedziałek, ale za to poniedziałek świąteczny! A my chcemy tego dnia już jechać do Argentyny!). Tak, od godz 11.00. Ale my chcemy wcześniej wyjechać, tak ok. 10. Dzwońcie zatem rano. Dzwonimy do szefa firmy rano. OK, przyjeżdżajcie. Polisę udało się ostatecznie zakupić. Obsłużył nas długoimprezujący syn z ojcem-szefem. Przy okazji syn informuje nas, że każda kontrola policji weryfikuje polisę (a nie tylko na granicy), czyli w jedną noc stan faktyczny zmienił się o 180 stopni. Polisę mamy na 5 dni. Ale jak wcześniej napisaliśmy, nasze działania z rotulą trwały chwilę (2 tygodnie) i w 5 dni się nie wyrobiliśmy. Idziemy więc do ubezpieczalni w Argentynie (dokładnie ta sama firma, w której mamy zakupione ubezpieczenie, bo mamy je kupione od firmy argentyńskiej), mówimy, że chcemy przedłużyć ubezpieczenie o kilka dni. Słyszymy: nie ma takiej możliwości. Pytamy: Ale jak to? W Chile mówili, że można to zrobić. Odpowiedź: Możemy zawrzeć nową polisę jedynie. Okres minimum 30 dni lub więcej. Takiej oferty jak w Chile nie mamy. Brrrrr. Przez jeden dzień jeździmy więc bez ubezpieczenia. Pobyt w Argentynie przedłużył nam się jeszcze o tydzień, więc zakupiliśmy ubezpieczenie on-line na stronie chilijskiej. Na szczęście mieliśmy RUT (chilijski numer identyfikacyjny, odpowiednik polskiego numeru PESEL lub NIP), bo bez tego nic byśmy nie załatwili. Jeszcze jedna ciekawostka – podczas płatności za polisę kartą w Internecie następuje identyfikacja karty z właścicielem za pomocą… RUTa, więc jeśli ma się kartę wydaną poza Chile, to nie ma możliwości zapłaty nią. Na szczęście udało się nam znaleźć firmę, która tego nie sprawdzała i mogliśmy zapłacić polską kartą płatniczą.
Wyposażenie samochodu
Co do samochodu, to jest jeszcze jedna kwestia. Przy zakupie, były właściciel samochodu zachwalał wiele jego zalet, w tym ekstra zrobiony hak, który może się przydać w takiej długiej podróży jak nasza tj. na południe Chile i Argentyny. Drugiego dnia po wjechaniu do Argentyny zatrzymała nas policja i powiedzieli: W Argentynie taki hak jest zabroniony. Hak może znajdować się poza obrysem samochodu tylko, jeśli aktualnie jest na nim przyczepka. Pytamy: A co jak nie ma przyczepki? Odpowiedź: Hak należy rozmontować tak by nic nie wystawało poza obrys samochodu. Jasne, nic prostszego, nie ma problemu z wyjęciem haka, ale samo jego mocowanie wystaje kilka centymetrów poza obrys auta. Ponoć tak możemy jeździć. Przynajmniej ta kontrola policyjna puściła nas bez mandatu, ale zobaczymy jak ten przepis będą interpretowali w innych miejscach. Niestety, montaż mocowania haku jest nie na śruby a na spawy i nie ma mowy o prostym zdemontowaniu go. Tak to pięknie jest skoordynowane pomiędzy Chile i Argentyną.
Notariusz w Chile
Instytucja w Polsce bardzo poważana. W Chile… to jakaś masakra. Chodzi się tam potwierdzać dokumenty zgodnie z oryginałem, podpisywać umowy kupna-sprzedaży samochodu z obcokrajowcem, kupna-sprzedaży ziemi czy też, UWAGA, umowy o pracę z pracownikami. Standardowo do notariusza się nie umawia. Po prostu idzie się z ulicy. Po wejściu do biura pobiera się numerek (w większości miejsc Argentyny i Chile obowiązuje system numerkowy, niezależnie czy mamy do czynienia z notariuszem, apteką czy sklepem z częściami samochodowymi) i czeka na swoją kolej. My czekaliśmy 1 godzinę, by spisać umowę kupna-sprzedaży samochodu i udzielić nam pełnomocnictwa na wyjazd za granicę do czasu zarejestrowania zmiany właściciela w oficjalnym systemie informatycznym (tak, bzdura na kółkach, stary właściciel udziela mnie, jako nowemu właścicielowi pozwolenia na wyjazd za granicę już moim samochodem!). W biurze notarialnym petenta obsługuje… przy ladzie asystent notariusza. Notariusza widzieliśmy przez chwilę jak się po biurze przechadzał. Nie ma żadnego odczytywania aktu notarialnego a dlaczego? A bo dlatego, że wszystko spisuje się na gotowych formatkach. Tak więc nie wymyślamy treści umowy kupna-sprzedaży, tylko podajemy dane kupującego i sprzedającego, a umowa generuje się automatycznie, dla każdej takiej transakcji w identycznej treści. Zmieniają się jedynie strony umowy i przedmiot zakupu. To samo z pełnomocnictwem. W Polsce spisując akt notarialny mamy prawie stuprocentową pewność, że notariusz wszystko posprawdza i błędów nie będzie. My mamy za sobą 3 akty notarialne w Chile (umowa kupna-sprzedaży, pełnomocnictwo do wyjazdu za granicę dla naszego samochodu oraz pełnomocnictwo do uzyskania RUT). W dwóch aktach notarialnych popełniono poważne błędy! (pełnomocnictwo do RUT – błędnie wpisane nazwisko. Co ciekawe jak zauważyliśmy błąd w dokumencie, to jego poprawienie polegało na… zatipeksowaniu błędnego wpisu i naniesieniu na nim poprawnych danych). Niestety, w pełnomocnictwie wyjazdu za granicę nie wychwyciliśmy pomyłki w numerze rejestracyjnym samochodu podczas pobytu w Santiago (na szczęście udawało się granicę przekroczyć, mimo że błąd wydawał się poważny, bo w pozwoleniu w numerze rejestracyjnym zamiast 43 stało 34). Przy tym jest jeszcze ciekawostka. Wszystkie dokumenty u notariusza podpisuje się odręcznie oraz dodatkowo…. przystawia się swój odcisk kciuka umazanego w tuszu! Największy jednak szok dla nas nastąpił wtedy, jak pani asystent notariusza powiedziała, że po umowę kupna-sprzedaży samochodu mamy się zgłosić… za miesiąc! Pytamy jakie mamy potwierdzenie tego, że jesteśmy właścicielami samochodu. Uzyskujemy odpowiedź, to że nas zarejestrują w oficjalnym systemie. No ale to ma potrwać też około 1 miesiąca! Czyli przez miesiąc mamy nie mieć żadnego dokumentu potwierdzającego dokonaną transakcję? Chwila zastanowienia po czym pani asystent zgadza się byśmy…, w drodze wyjątku, przyszli kolejnego dnia do niej (na szczęście już bez systemu kolejkowego) i ona nam da podpisaną umowę, potwierdzoną przez notariusza, ale za miesiąc mamy się zjawić po raz kolejny, by odebrać dokumenty potwierdzające zarejestrowanie samochodu przez notariusza w oficjalnym rejestrze (Servicio de Registro Civil e Identificación), który to termin może się jeszcze wydłużyć, bo rzeczony urząd właśnie strajkuje i nie wiadomo kiedy skończą. Okazuje się, że wspomniany urząd strajkował 39 dni, a podczas strajku nie prowadził żadnych spraw.
Oznaczenia drogowe
Jak samochód był już ubezpieczony, to ruszyliśmy na trasę. A na trasie potrzebne są oznaczenia, by wiedzieć dokąd się jedzie. Większość tras jest bardzo dobrze oznaczonych: azymut, odległość w kilometrach do najważniejszych miast, paliki z kilometrami. Tak jest poza miastami. Co prawda informacje o ilości kilometrów do przebycia do danej miejscowości potrafią się różnić nawet o cztery kilometry na tabliczkach umieszczonych kilka metrów od siebie, no ale oznaczenia są. Natomiast w miastach jest totalny brak oznaczeń drogowych. Nie wiadomo, w którą stronę jechać, jak wyjechać z miasta, przykłady: Santiago (pytaliśmy w hostelu, bo żadnych tabliczek nie było na drogę, azymut czy nawet na obwodnicę autostradową stolicy), Ancund (brak kierunkowskazów przed wjazdem do miasteczka na Chiloe, na które chcieliśmy jechać, bo stąd odchodzi prom, skutkiem czego wjechaliśmy do miasteczka i kręciliśmy się po nim jakieś pół godziny), Puerto Montt (początek drogi nr 7 jest… w remoncie. W związku z tym remontem dojazd do tej drogi jest całkowicie nieprzejezdny. Są drogowskazy przy zjeździe z autostrady, ale oczywiście nikt ich nie zmodyfikował i dalej kierują na drogę nr 7, a objazdów nikt nie wytyczył, godzina szukania, pytania budowlańców o objazdy i nawet oni nie byli w stanie udzielić nam kompetentnej odpowiedzi), Esquel (mała argentyńska miejscowość, w której kilka równoległych uliczek wygląda tak samo bardzo niepozornie, żadna nie jest oznaczona jako wyjazdowa i oczywiście nie da się wyjechać z miasteczka drogą, którą się do niego wjechało).
Kupno biletu lotniczego
Z Ameryki Południowej będziemy jechać do Nowej Zelandii. Ponieważ nie mamy biletu lotniczego RTW (Round-The-World) tylko kupujemy bilety na poszczególne odcinki naszej podróży postanowiliśmy, że w Argentynie kupimy bilety do Auckland. Dlaczego akurat w Argentynie? Po pierwsze dla tego, że najlepszą ofertę cenową przelotów ma Aerolineas Argentinas (narodowa linia argentyńska) a po drugie dlatego, że mieliśmy nadzieję, że zapłacimy gotówką w peso argentyńskim. O co chodzi w zakresie zapłaty w peso? Otóż w Argentynie jest galopująca inflacja. Kto może ucieka do dolara amerykańskiego. Jeśli ktoś chce oficjalnie wymienić swoje dochody na dolary amerykańskie to ma comiesięczny limit, zależny od zarobków, jakiej wymiany może dokonać (w okolicach 10% zarobków). Resztę musi ewentualnie zakupić na czarnym rynku (tutaj tzw. blue dolar). Różnica jest taka, że kurs oficjalny to ok. 9,4 peso za 1 dolara, a kurs nieoficjalny bardzo się waha ale jest w okolicach ok. 15,5 peso za 1 dolara. A więc dla nas, jako dla turystów dysponujących dolarami, to jest świetna sytuacja. Okazuje się, że rząd obczaił co się dzieje i wprowadził regulacje zabraniające sprzedaży obcokrajowcom biletów lotniczych za gotówkę w peso. Można kupić w peso ale płacąc kartą kredytową zastosowany zostanie przelicznik po oficjalnym kursie, a jeśli za gotówkę to w dolarach (oczywiście również przeliczenie nastąpi po kursie oficjalnym). Tak nas informują w biurze Aerolineas Argentinas (informują zaraz po tym jak udaje nam się ich przekonać, że takie połączenie lotnicze istnieje, bo za pierwszym razem z biura Aerolineas Argentinas odeszliśmy z kwitkiem – pani obsługująca uparła się, że takiego połączenia nie ma. Dopiero jak się spytaliśmy na Facebooku w pionie wsparcia klienta Aerolineas Argentinas, to nas poinformowano, że połączenie zostanie uruchomione w grudniu i oczywiście można kupić na tą trasę bilety. Drugim razem w biurze Aerolineas Argentinas nie daliśmy się spławić, mając żelazny argument w postaci wiadomości z ich infolinii). Szukamy więc po agencjach podróży. Większe biura mówią to samo co w Aerolineas Argentinas, że nie zapłacimy za bilet gotówką w peso. W mniejszych agencjach dowiadujemy się, że mogą nam sprzedać za gotówkę w peso te bilety. Nie w takich super cenach jakich oczekiwaliśmy, ale i tak w dużo lepszych niż płacąc on-line w dolarach. Udajemy się więc do Chile, by zdobyć dolary amerykańskie. Mając odpowiednią ich ilość w portfelu, udajemy się do Argentyny, do Bariloche. Niestety, to biuro w którym się wcześniej dowiadywaliśmy, że mogą nam sprzedać bilety za gotówkę jest w Mendozie (kilka tysięcy kilometrów na północ od Bariloche). Tam pojawimy się prawdopodobnie dopiero pod koniec grudnia, a nie chcemy czekać tak długo z zakupem biletów (wylatujemy w styczniu). Próbujemy więc w Bariloche. W Bariloche w prawie wszystkich biurach mówią to samo co w Aerolineas Argentinas. Dajemy sobie ostatnią szansę. Małe biuro sprzedające lokalne wycieczki ale i bilety lotnicze. Od wejścia mówimy o co chodzi – podajemy konkretny lot, jego cenę w peso argentyńskich, to że chcemy zapłacić gotówką i że jesteśmy obcokrajowcami (tak świetnie już mówimy po hiszpańsku, że musimy to zaznaczać 😉 ). Pytamy czy się da. Odpowiedź: tak. OK. sprawdźmy więc, czy oferta jest aktualna i jaka jest dokładnie cena, by wiedzieć ile gotówki przynieść (przy okazji informacja: najwyższy nominał to 100 peso czyli ok. 25zł, więc pliki pieniędzy są grube). Po pół godzinie już wiemy jaka jest kwota. Szykujemy się do wyjścia i umawiamy się na kolejny dzień, by sfinalizować transakcję, ale miły pan zauważa, że jak jesteśmy obcokrajowcami, to jeszcze podatek argentyński należałoby zdjąć z ceny. No dla nas super informacja, bomba, będzie jeszcze taniej. Musi się tylko upewnić jak to zrobić w systemie komputerowym i do kogoś ważnego zadzwonić, aby sprawę skonsultować. Dzwoni… No niestety, podatku zdjąć nie może, a przy okazji dowiaduje się, że jako obcokrajowcom to za gotówkę biletów sprzedać nam nie może. Straciliśmy godzinę czasu. Podziękowaliśmy ostatecznie i kupiliśmy bilety on-line za dolary.
Totalny brak myślenia
Nocujemy w Villa o’Higgins, miejscu na końcu Carretera Austral, bardzo trudno dostępnym. Do pierwszego większego miasteczka 220 km, do jakiegokolwiek innego miasteczka 120 km, nie wspominając o sklepach dobrze wyposażonych w żywność. Mamy domek (cabana) w standardzie odbiegającym w dół od noclegów w bardziej dostępnym lokalizacjach. Niestety, w domku nie ma lodówki na wyposażeniu. No cóż, jesteśmy na końcu świata, więc lodówki może nie być. Na szczęście (akurat w tym zakresie), na zewnątrz są temperatury rzędu 15st w dzień, a lekko powyżej zera w nocy, więc poradzimy sobie sposobami studenckimi. Przed domkiem stoi pojemnik na drewno, którego część wykorzystujemy jako nasza lodówka (jest chłodny, zamykany, co ochroni nasze jedzenie przed zepsuciem i błąkającymi się po okolicy psami). Niestety, nasze jedzenie (zapas na kilka najbliższych dni) drugiego dnia zaginęło, po kolejnej dostawie drewna. Pytamy się gospodarza, co się z nim stało. A on na wesoło odpowiada nam, że myślał, że to są śmieci i wyrzucił je do kosza. Ani się nas nie spytał, ani nie zaczekał do końca naszego pobytu, ani nie uszanował tego, że pomimo iż domek to jego własność, ale oddana nam w czasowe użytkowanie. Na koniec gospodarz jeszcze dodaje, że zdziwił się, że ktoś może wyrzucać prawie cały karton mleka (którym nota bene podlał swojego kwiatka w ogrodzie, aby lepiej rósł), czy też ledwo otwarty karton z sosem pomidorowym.
Kupno soczewek kontaktowych
Z Polski zabraliśmy spory zapas, który winien być „na styk” na całą podróż, ale okazało się, że będzie ich za mało. Trzeba więc dokupić. Weryfikacja cen on-line w Australii i Nowej Zelandii nie przebiegła zbyt radośnie – ceny bardzo wysokie. Sprawdziliśmy też u optyków w Chile – też drogo. Dzięki jednak wspomnianemu blue dolar ceny w Argentynie okazały się bardzo przystępne, ok. 50zł za parę soczewek jednomiesięcznych. Chodząc po optykach ciężko jednak znaleźć pełne pudełko (6 sztuk) o niezbędnej mocy. U kolejnego odwiedzanego optyka pytamy zatem o soczewki jednomiesięczne. Tak, ma. Upewniamy się, czy aby to na pewno są jednomiesięczne, bo z tych konkretnych jakie ma w sprzedaży jeszcze nie korzystaliśmy. Potwierdza, są to soczewki jednomiesięczne. W domku sprawdzamy na Internecie (producent J&J nie pokwapił się, by na opakowaniu umieścić informację w tym zakresie) informacje o tych soczewkach. Są… dwutygodniowe.
Działanie Internetu
Czym dalej na południe Chile i Argentyny tym większe prawdopodobieństwo, że Internet… nie działa. W ogóle nie działa (mowa o nie działaniu w miasteczkach, bo to że nie działa po drodze, to jest normalne, nawet w centralnych rejonach, blisko miast). Nie ma tutaj znaczenia czy mówimy o Internecie przenośnym z sieci komórkowej, czy też stacjonarnym w jakimś domku (zazwyczaj wi-fi, do którego Internet dostarczany jest łączem satelitarnym). W tym Internecie przenośnym jest ciekawie, bo niby strzałeczki pokazujące ruch sieci działają, pieniądze pobiera nam z konta ale… jest tylko ruch wychodzący. Żadne pakiety nie wracają, a płacić trzeba. Wi-fi za to często łączy, ale z komunikatem tylko o połączeniu lokalnym. Sprawdzając więc nocleg będziemy musieli chyba zmienić taktykę – nie tylko sprawdzać czy jest jakiś sygnał, ale i próbować się połączyć z Internetem. Co jest w tym słabego? Otóż tubylcy wiedzą, że tak jest, ale nikt nie interweniuje i nie pogania, by to naprawić.
Zakupy w lokalnym sklepie
Jesteśmy w Villa Traful (Argentyna, 100 km od Bariloche). Nasz pobyt tu przedłużył się względem planowanego. Musimy zrobić jakieś zakupy, by było co jeść. W tym 500-osobowym miasteczku (wsi?) jest jeden sklepik. Idziemy więc na zakupy. Wynajdujemy w ciągu 10 minut to, co nam potrzebne i… kolejne 10 minut czekamy, żeby łaskawie komuś zapłacić. W sklepiku jest pani ekspedientka, która przekłada dezodoranty z jednego miejsca w drugie, pan co wkłada piwo do lodówki, pan co sprzedaje na stoisku mięsno-jajecznym, ale pani kasjerki nie widać. Nikt z tej trójki nie kwapi się, by przyjąć zapłatę od nas, bo mają wysoki stopień specjalizacji wykonywanych działań. Na początek czekamy dzielnie, ale potem zagadujemy do pani przekładającej dezodoranty (jest najbliżej kasy), że chcemy zapłacić. On krzyczy coś do pana wkładającego piwo, a pan wkładający piwo idzie na zaplecze po panią kasjerkę, która przychodzi po kolejnych 5 minutach od jego interwencji. Razem z nami czekają na zapłatę 3 inne osoby. Nikt nie ponagla, nikt nie bluzga. To my, jako turyści nie wytrzymaliśmy nerwowo.
We wszystkich sklepach lokalnych obsługa jest bardzo powolna i mało pro kliencka. Standardem jest żucie gumy i puszczanie balonów podczas obsługiwania klienta. Nikomu się nie spieszy. Jedynym wyjątkiem są duże sieci marketów. Tu chyba mieli jakieś kursy z obsługi klienta.
Rozbieżności w informacjach
Bierzemy folder informacyjny w Parque Nacional Alerce Andino (Chile). Piękne mapki, zdjęcia, tabelka ze szlakami oraz opis parku. W tabeli znajdujemy informację o tym, że na Lagunę Triangulo jest 9 godzin. Kilka linijek niżej, w tym samym folderze, w opisie parku czytam, że na tą samą lagunę jest… 6 godzin (jest tylko jeden szlak, oczywiście).
W Argentynie przed miejscowościami często spotkać można tablice opisujące te miejscowości oraz to czym najbardziej mogą się one pochwalić. Pomiędzy El Bolson i Bariloche jedna z miejscowości chwali się na swojej tablicy informacyjnej, że w drugą niedzielę stycznia odbywa się w niej targ rzemiosła z całej prowincji. Na tej samej tablicy, dwa akapity dalej jest napisane, że ten targ ma miejsce… w trzecią niedzielę stycznia.
Chcemy dojechać do Villa o’Higgins na końcu Carretera Austral. Jesteśmy w ostatniej większej miejscowości na drodze krajowej nr 7 (zwanej inaczej Carretera Austral), tj. w Cochrane. Idziemy do informacji turystycznej dowiedzieć się, o której kursuje prom (mniej więcej w połowie 220 kilometrowego odcinka, który mamy do przebycia, jest połączenie promowe, o którym dowiadujemy się przez przypadek z Google Maps, bo nasza mapa papierowa, zakupiona w Argentynie pokazuje, że cały czas jest droga i nie ma mowy o żadnym promie). W informacji turystycznej mówią nam, że są trzy promy dziennie: o godzinach 10, 12, 18. Nauczeni jednak doświadczeniem idziemy jeszcze do Carrabinieros (tutejsza policja) upewnić się, czy przekazana nam informacja jest prawdziwa. Oczywiście Carrabinieros nie wiedzą, ale szef posterunku łapie za telefon i dzwoni do kogoś. Po chwili rozmowy mówi nam, że promy są o godz. 12 i 15, a godziny, które nam podali w informacji turystycznej dotyczą rozkładu letniego czyli okresu od grudnia, a my jedziemy w listopadzie.
Podsumowując wszystkie powyższe sytuacje odnosimy wrażenie, że horyzonty myślowe osób tutaj zamieszkujących są bardzo wąskie. Znają się na tym co robią, ale ich wiedza dotyczy bardzo wąskich zakresów, przy czym nie wykazują żadnych chęci poszerzenia swoich horyzontów. Fiksują się na znane sobie rozwiązania, nie potrafiąc niczego konstruktywnego doradzić. Tutaj trzeba być jeszcze większym specjalistą niż w Polsce w każdej dziedzinie, dodatkowo mieć masę czasu i nerwów na powolne działanie (szybko to jest jedynie wtedy, gdy mają zamykać jakiś punkt usługowy, albo jak jeżdżą po drogach nie respektując przy tym ograniczeń i linii podwójnych ciągłych). Wniosek z tego dla nas płynie taki, że to nie jest miejsce dla nas, nie zamieszkamy tu.
PS. Podczas pobytu w okolicach Bariloche spotkaliśmy parę holenderską podróżującą półtora roku wyłącznie po Ameryce Południowej. Z rozbrajającą szczerością stwierdzili, że oni też nie wiedzą jak to wszystko tutaj funkcjonuje i dlaczego cała gospodarka Ameryki Południowej jeszcze nie upadła. Dla nas to też pozostaje wielką zagadką.
Kto chce zarobic w necie kilkadziesiat $$$ dziennie??? Metoda jest prosta i dziala, wpiszcie sobie w google: jak kosić kasę na Adfly
PolubieniePolubienie
[…] samochodu, ale wszystkie pozostałe dane w treści dokumentu zgadzają się, a jest ich cała masa. Do tego podczas naszej pierwszej przeprawy do Argentyny chilijski celnik wykrył błąd i puścił n… Kolejne pytanie jakie skierowała do nas nadgorliwa urzędniczka brzmiało: dlaczego używamy […]
PolubieniePolubienie