Okolice Parku Narodowego Uluru – Kata Tjuta opuściliśmy dnia 20 maja i podążając The Red Centre Way czyli drogą łączącą największe atrakcje turystyczne, jakie ma do zaoferowania Outback, dotarliśmy do Alice Springs. Następnie rozpoczęła się nasza długa „przeprawa” na wschodnie wybrzeże Australii. Ten etap podróży dostarczył nam wielu pozytywnych przeżyć oraz dał możliwość zobaczenia kilku naprawdę pięknych i ciekawych miejsc, wśród których wymienić należy min. Kings Canyon, Palm Valley oraz Devils Marbles.
Pierwszy postój po wyjeździe z Parku Narodowego Uluru – Kata Tjuta to Park Narodowy Watarrka. Jego największa atrakcja czyli Kings Canyon porównywany jest do Great Canyon (Wielkiego Kanionu) w Stanach Zjednoczonych. My odnieść się do tego porównania nie możemy, ale australijski kanion bardzo nam się podobał. Odwiedzający to miejsce mają do wyboru dwie trasy zwiedzania. Przejście pierwszą z nich zajmuje godzinkę, ścieżka ma dwa kilometry długości (łącznie z drogą powrotną) i prowadzi dołem kanionu. Druga zaplanowana jest na trzy godziny i prowadzi górną częścią kanionu, co daje doskonałą możliwość podziwiania widoków całej okolicy. Drugi z wymienionych szlaków zwie się Rim Walk i właśnie ten wybraliśmy na nasz spacer. Jest to zarazem kolejny, po Valley of The Winds (Kata Tjuta) szlak, przejście którym zalecane jest wczesnym rankiem lub późnym popołudniem. Wejście na wspomniane szlaki jest zamykane w sytuacji, gdy temperatura powietrza wynosi powyżej 36 stopni Celsjusza. Nam w obu przypadkach szczęście dopisało, zarówno podczas wizyty w Valley of The Winds, jak również w trakcie przejścia trasą Rim Walk było grubo poniżej maksymalnej dopuszczalnej temperatury, a i tak pot lał nam się po plecach strumieniami :).
Początek szlaku Rim Walk to strome podejście, w pełnym słońcu, na górę kanionu. Następnie, po krótkim fragmencie prowadzącym przez tereny z księżycowymi krajobrazami, ujrzeliśmy widok na kanion w pełnej odsłonie. Naprawdę robi wrażenie, szczególnie jego wysokie i pionowe zbocza. Obrany przez nas szlak jest pętlą. Co ciekawe, kolejny raz szliśmy tego rodzaju szlakiem i kolejny raz w takim przypadku wyznaczony jest wyłącznie jeden kierunek zwiedzania tj. zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dla tych, którzy próbują szczęścia i idą w stronę przeciwną, została postawiona bramka, która otwiera się wyłącznie w jedną stronę. Na trasie nie ma tłumów, jak ma to miejsce np. w polskich Tatrach, ale i tak, ze względów bezpieczeństwa, ktoś pomyślał o tym, by nie było stwarzających zagrożenie mijanek.
Po wizycie w Kings Canyon zaplanowaliśmy przejazd dłuższym odcinkiem drogi gruntowej (153 km) zwanym Mereenie Loop Road. Przed wjazdem na wspomnianą drogę musieliśmy zakupić (po raz pierwszy w Australii i w ogóle w historii naszych podróży) pozwolenie na przejazd. Pozwolenie było nam niezbędne, gdyż większość drogi prowadzi przez tereny aborygeńskie. Z tego co ustaliliśmy, zazwyczaj jest tak, że kiedy przejeżdża się przez obszary należące do Aborygenów, niezbędne staje się uzyskanie pozwolenia na przejazd. Najczęściej występuje się o nie przez Internet i jest ono bezpłatne, a cała procedura jest czystą formalnością. Podobno bardziej skomplikowanie przedstawia się kwestia, gdy chce się wjechać do wioski (komuny) aborygeńskiej. Większość tych miejscowości znajduje się poza utartymi szlakami i trudno jest uzyskać zgodę na ich odwiedzenie. Do niektórych można jednak dostać się bez problemu i nie potrzeba dodatkowych zezwoleń, jak miało to miejsce w odniesieniu do odwiedzonej przez nas miejscowości o nazwie Hermannsburg. W przypadku drogi Mereenie Loop Road było jednak inaczej. Za pozwolenie na przejazd trzeba było uiścić opłatę w wysokości 5,50 AUD, a kupowało się je w sklepiku będącym równocześnie stacją benzynową zlokalizowaną w Kings Canyon Resort (kolejny, po Yulara, kurort umiejscowiony w pobliżu atrakcji turystycznej, stworzony wyłącznie z myślą o tych, którzy na krótko odwiedzają to miejsce, ale chcą w tym czasie wygodnie się wyspać, coś zjeść lub wziąć prysznic). Droga, oprócz tego, że nie miała nawierzchni asfaltowej, była dość kamienista i wymagała przejechania przez kilka koryt rzecznych (na tamten moment pozbawionych wody). Żadnych więcej atrakcji nie doświadczyliśmy, tak więc wśród miłośników przejazdów typu off road zapewne nie wzbudziłaby ona żadnych emocji, chociaż spotkaliśmy parę jadącą na motocyklach, która połamała coś w zawieszeniu jednego z pojazdów.
Przejazd Mereenie Loop Road zakończyliśmy w Parku Narodowym West MacDonnell. W tym miejscu postanowiliśmy złapać chwilę oddechu na campingu z widokiem na najwyższą górę w okolicy tj. Mt. Sonder. W pobliżu miejsca naszego noclegu znajdowała się również inna z wielu atrakcji tego parku czyli Redbank Gorge, który odwiedziliśmy na chwilę przed wyruszeniem w dalszą drogę. W ten właśnie sposób rozpoczęliśmy oglądanie australijskich „gorge” czyli wąwozów, zazwyczaj wypełnionych wodą. Tego samego dnia na trasie naszego przejazdu mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć Glen Helen Gorge i Orniston Gorge. Poza tym zawitaliśmy do ważnego dla Aborygenów miejsca zwanego Ochre Pits, gdzie po dziś dzień wydobywa się ochrę wykorzystywaną w rytualnych obrzędach oraz zobaczyliśmy Ellry Creek Big Hole. Wszystkie wymienione atrakcje zlokalizowane są na obszarze rozległego Parku Narodowego West MacDonnell, pod względem turystycznym niezbyt nas one ujęły.
Kolejny dzień podróży przez The Red Centre Way zakończyliśmy wjeżdżając późnym wieczorem na siedemnastokilometrowy, utwardzony odcinek drogi w Parku Narodowym Finke Gorge, prowadzący do Palm Valley. Na zjeździe z drogi głównej powitała nas tabliczka informująca, że na dotarcie do celu potrzebujemy… 3 godziny. Troszkę się zdziwiliśmy, gdyż nie spodziewaliśmy się takich utrudnień, a tu została nam tylko godzina do zapadnięcia zmroku. Przed podjęciem decyzji o tym, co robić dalej, przeczytaliśmy wnikliwie umieszczoną przy drodze informację i, na nasze szczęście, okazało się, że trzy godziny zajmuje przejazd tam i z powrotem wraz z krótkim spacerkiem na miejscu. W tej sytuacji stwierdziliśmy, że damy radę dojechać na camping przed zmrokiem. Ruszyliśmy. Droga była ciekawa: kilkakrotnie przekraczaliśmy rzeki, jechaliśmy przez piaski i skały, aby po czterdziestu minutach dotrzeć na miejsce bez problemów. Camping położony jest kilka kilometrów przed Palm Valley, w otoczeniu ciekawych formacji skalnych, na miejscu spotkać można również trochę ptactwa uatrakcyjniającego pobyt. Okazało się jednak, że dużo większe emocje czekały nas dwa dni później podczas pokonywania czterokilometrowego odcinka drogi prowadzącej z campingu do Palm Valley. Ten odcinek jechaliśmy w jedną stronę blisko godzinę czasu. Miejscami trudno nam było uwierzyć, że samochód jest w stanie pokonać kolejny fragment tej drogi. Podczas przejazdu kilkakrotnie przekraczaliśmy rzeki, w tym przypadku dość głębokie, z bardzo skalistym dnem. Do tego przyszło nam pokonywać konkretniejsze, piaszczyste górki (te elementy wydają się naszemu kierowcy najtrudniejsze), ale najciekawsze były olbrzymie kamienie, niektóre mające nawet kilkadziesiąt centymetrów wysokości. Do tej pory w ten sposób nigdzie na świecie jeszcze nie jeździliśmy. Podczas przejazdu Przemek świetnie się bawił, wjeżdżając w kolejne trudne miejsca, które wydawały się nie do przejechania, podczas gdy Aga próbowała opanować swoje szalejące ze strachu ciśnienie. Ostatecznie udało nam się dotrzeć do celu czyli do Palm Valley bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. W naszej opinii (szczególnie w opinii Przemka), ciekawsza niż sama dolina okazała się być droga dojazdowa do niej. Po dotarciu na miejsce odbyliśmy godzinny spacerek po dolinie, która słynie z tego, że jest jedynym miejscem w Australii, w którym oryginalnie występują palmy, w pozostałych częściach kraju zostały one zaimportowane z innych regionów świata. Przed wyruszeniem na szlak musieliśmy nieco zmodyfikować nasz plan przejścia, okazało się bowiem, że w dniu kiedy tam byliśmy, zamknięto fragment jednego ze szlaków ze względu na… jego renowację. Dwaj panowie pracowali nad przycinaniem drzew i traw wystających na ścieżkę :). Z tego też powodu podjęto decyzję o zamknięciu szlaku na cztery dni. Ciekawe. Przeszliśmy zatem zmodyfikowanym na szybko szlakiem i zobaczyliśmy dolinę z góry oraz z dołu. Kolejna niespodzianka czekała na nas tuż przed końcem spaceru, kiedy to zmuszeni byliśmy rozebrać się do majtek, aby pokonać jedno głębokie oczko wodne, jakie znalazło się na trasie naszego przejścia. Jak widać, trzeba być przygotowanym na różne atrakcje :). Droga powrotna na camping była równie emocjonująca, mimo tego, że mieliśmy już świadomość tego, co nas czeka. Na zakończenie dnia zaserwowaliśmy sobie jeszcze piętnastominutowy spacerek na punkt widokowy położony w pobliżu miejsca naszego noclegu. W tym wypadku widok okazał się być dużo ciekawszy od tego, jaki rano mogliśmy podziwiać w Palm Valley.
Po wizycie w Parku Narodowym Finke Gorge, 26 maja skierowaliśmy się do Alice Springs. Na początek dnia odwiedziliśmy jeszcze komunę aborygeńską w Hermannsburgu. Mieliśmy tam okazję zobaczyć jak żyją Aborygeni, a jak już wcześniej wspominaliśmy, wjazd do tego miejsca nie wymaga żadnych pozwoleń. Pierwsze co zauważyliśmy, to licznie występujące na ulicach znaki informujące o zakazie fotografowania. A byłoby co fotografować… Ludzie żyją tutaj w standardowych domach, ale delikatnie rzecz ujmując, domy te nie są wzorem czystości i jakości utrzymania, a ich obejście to już totalna katastrofa. Wizyta w Hermannsburgu uświadomiła nam, gdzie leży jedno z głównych źródeł śmieci przy drogach. Szybko opuściliśmy to miejsce i pojechaliśmy dalej, w kierunku na Alice Springs. Na tym etapie podróży widzieliśmy jeszcze miejsce o nazwie Simpson Gap (można by rzec, że to kolejne miejsce z cyklu „gorge”, ale nadali mu inną nazwę), widokowo zupełnie dla nas nieciekawe. Do Alice Springs dotarliśmy wczesnym popołudniem, głównie po to, aby uzupełnić zapasy żywności i skorzystać z dobrodziejstw Internetu. Jak na standardy panujące w Centralnej Australii jest to bardzo duże miasto, zamieszkiwane zarówno przez ludność białą, jak i liczną grupę Aborygenów. Nie wygląda tutaj tak jak w Hermannsburgu, ale po zmierzchu lepiej na ulice nie wychodzić. Na ten moment wiemy również dlaczego na większości terenów aborygeńskich obowiązuje całkowity zakaz lub ograniczenie posiadania alkoholu… Kolejna ciekawostka zaobserwowana w Alice Springs to zamieszczone w sklepach tabliczki informujące o tym, że w godzinach szkolnych nie obsługuje się dzieci, które przychodzą samodzielnie (bez rodziców) i nie posiadają aktualnego zwolnienia lekarskiego… W tym miejscu drobna dygresja. Z poczynionych przez nas obserwacji wynika, że Aborygeni żyją zupełnie inaczej niż biali ludzie, którzy, wydaje się, że zrobili im ogromną krzywdę, przybywając na ten kontynent i zmuszając do życia według „cywilizowanych” zasad. Do tego dochodzi restrykcyjna polityka imigracyjna władz australijskich i po chwili przemyślenia powstaje coś, co w głowie się nie mieści: ludność, która w Australii zdecydowanie nie jest rdzenna, decyduje o tym, jak mają żyć rdzenni mieszkańcy tego kontynentu, do tego blokuje napływ kolejnych osób, które chcą w tym miejscu się osiedlić….
Poza Alice Springs oraz kilkoma mniejszymi miastami (osadami) Centralna Australia to olbrzymie obszary niczego. W związku z tym spodziewaliśmy się spotkać w tym miejscu dużo zwierząt. Niestety, w tym regionie nie udało nam się wiele ich zobaczyć, chociaż wiemy, że żyją tutaj bardzo dziwne stwory. Wydaje się jednak, że trudno je spotkać. Widzieliśmy licznie występujące znaki drogowe ostrzegające przed zwierzętami, szczególnie przed kangurami i to nas nie zdziwiło, w przeciwieństwie do znaku ostrzegającego o występowaniu… powodzi. Wiedzieliśmy, że w Australii pada deszcz, ale żeby od razu powodzie, i to w tej części kraju? Zastanawiając się jednak nad tematem logicznie, to tak musi to wyglądać, jeśli na drogach nie ma zazwyczaj mostków, a opad jest gwałtowny (o tym, że opad w Australii może być gwałtowny, pisząc te słowa, już wiemy).
Jadąc przez Outback, oprócz znaków o różnej treści, przy drogach spotkać można także liczne wraki samochodów. Jedne są świeższe, inne starsze, niektóre całkowicie rozgrabione, inne tylko odrobinę, niektóre nawet spalone. Tajemnica tych wraków leży w tym, że odległości pomiędzy miejscowościami czy punktami, w których umiejscowiony jest roadhouse są bardzo duże, dochodzą nawet do kilkuset kilometrów. W momencie, gdy samochód ulega awarii, taniej jest go porzucić na uboczu niż zamówić lawetę i go naprawiać. Ciekawostka: w Australii zabronione jest holowanie na linkę, dopuszczalny jest tylko sztywny hol (często obserwujemy jak motorhome ciągnie terenówkę lub osobówkę, na sztywnym holu właśnie) lub laweta. W pobliżu terenów aborygeńskich natrafiliśmy także na porzucone, zdezelowane wózki dziecięce. Ich symbolika nie jest nam jednak znana.
Po opuszczeniu Alice Springs, w którym zaczyna i kończy się The Red Centre Way, powróciliśmy na główną drogę asfaltową prowadzącą przez Outback czyli na Stuart Highway. Zmierzaliśmy w kierunku północnym i wkrótce przekroczyliśmy Zwrotnik Koziorożca. Poinformował nas o tym monument, przy którym znajdował się camping. Z racji tego, że atrakcji przydrożnych nadal było mało to i monument zdecydowaliśmy się sfotografować (zamiast wykonywania podskoków), po czym ruszyliśmy w dalszą drogę :). Wśród innych atrakcji często spotykanych przy drodze wymienić należy termitiery. Wyższe i niższe, gołe i takie… ubrane w przeróżne wdzianka. Ubieranie termitiery wydaje się nam dość ciekawym zwyczajem, nie znamy myśli, która przyświeca osobom ją ubierającym, ale jest to ciekawa atrakcja w mijanym po drodze, monotonnym krajobrazie.
Jadąc konsekwentnie na północ dotarliśmy do Wycliffe Well czyli miejsca, które we wszystkich folderach opisywane jest jako „najczęściej nawiedzane przez kosmitów w Australii”. Hm… Zapewne właściciel położonego w tym miejscu roadhouse naoglądał się w młodości serialu „Z archiwum X” i stwierdził, że jak postawi znak informujący o lądowaniach UFO, zrobi do tego „lądowisko UFO”, plus na polu campingowym kolejne miejsca dla samochodów nazwie innymi lądowiskami, to ludzie się tym zainteresują. I miał ten ktoś rację :). Przejeżdżający chętnie się zatrzymują, fotografują i… tankują paliwo, którym w tym miejscu też dysponują (w końcu jak UFO z niego korzysta, to i dla samochodów musi być dobre). Kolejna „wielka” atrakcja po środku niczego, ale na bezrybiu i rak ryba… :).
Bardziej konkretną atrakcją turystyczną położoną w okolicach Tennant Creek były Devils Marbles (inna nazwa to Karlu Karlu). Na oglądanie tego miejsca przeznaczyliśmy kilka godzin, po południu odwiedziliśmy również The Pebbles (Kunjarra), które określane są jako miniaturowa wersja Devils Marbles. W obu wymienionych punktach podziwiać można ciekawe formacje skalne, których dzisiejszy wygląd kształtował się przez miliony lat. W bardzo odległej przeszłości wszystkie te elementy skalne stanowiły jedną całość, ale w wyniku działania czynników pogodowych (wiatr, woda, zmiana temperatur) stopniowo tworzył się krajobraz, który dziś możemy oglądać. Oczywiście proces ten cały czas postępuje, co oznacza, że za kilkadziesiąt lat miejsca te będą wyglądać zupełnie inaczej niż współcześnie. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że oglądane przez nas głazy bardzo często wyglądały tak, jakby przeczyły prawom natury, na przykład wydawało się, że zaraz się stoczą, przewrócą lub przechylą, podczas gdy leżały one bardzo stabilnie, w ten sam sposób, od lat. Podsumowując, oba te miejsca podobały nam się, ale, w naszej opinii, zdecydowanie lepiej prezentują się one na zdjęciach niż w rzeczywistości, co zapewne zawdzięczamy umiejętnościom fotografa :).
Noc po zwiedzaniu „głaziorków” spędziliśmy po raz pierwszy, i jak do tej pory jedyny, na campingu przy roadhouse. Miejsce to nazywało się Three Road Roadhouse z racji tego, że położone było na łączeniu trzech dróg tj. drogi północ-południe (z Port Augusta do Darwin), którą dotychczas przemierzaliśmy jadąc przez Outback (Stuart Highway) oraz drogi wiodącej na wschodnie wybrzeże (Barkly Highway). Od początku wiedzieliśmy, że w tym miejscu na ciszę w ciągu nocy liczyć nie możemy, gdyż zapewne często przejeżdżać będą samochody. Nie sądziliśmy jednak, że pojawi się jeszcze jedna komplikacja. W trakcie dnia, kiedy rozbijaliśmy namiot, nie słyszeliśmy tego, ale kilkanaście metrów od naszej miejscówki znajdował się generator prądu, który warczał całą noc produkując prąd dla całego roadhouse.
Następny dzień to początek przejazdu na wschodnie wybrzeże. Drogę określić można jako męczącą, jednostajną i nużącą. Jadąc w kierunku granicy stanów Northern Territory i Queensland widzieliśmy min. tabliczki informujące o braku paliwa w mijanych zabudowaniach (droga była całkowicie odkryta i długa, więc jak wieje, to może się okazać, że ktoś paliwa za mało ze sobą zabrał). Kończąc wątek przydrożnych znaków wspomnieć w tym miejscu jeszcze chcemy o malutkich planszach, na których umieszczone były jedna lub dwie litery oraz liczba. Okazuje się, że w ten oto sposób oznacza się odległości do największych, a czasami jedynych na drodze, aglomeracji. Duże plansze z informacjami o odległościach względem kolejnych miejscowości, jakie doskonale znane nam są z Polski, pojawiają się zazwyczaj na początku danej drogi, a następnie występują już tylko te malutkie, rozstawione w odległości co 10 km. Tak więc sfotografowany przez nas znak z napisem „CT 240” oznacza w tym przypadku „odległość do Charters Towers wynosi z tego punktu 240 km”.
Jeśli chodzi o granicę stanów to była ona bardzo mało efektowna. Zaraz po jej przekroczeniu osiedliśmy na 2 noce na bezpłatnym, miejskim campingu w miejscowości Camooweal. To tutaj po raz pierwszy mieliśmy okazję wytestować naszą kabinę wielofunkcyjną (prysznicowo-toaletową), poza tym skupiliśmy się na odpoczynku i podziwianiu bogactwa tutejszej przyrody (ptactwo, owady, roślinność).
W kolejnych dniach, cały czas podążając w kierunku na wschodnie wybrzeże (aczkolwiek czyniąc to bardzo niespiesznie), odwiedziliśmy jeszcze Park Narodowy Porcupine Gorge, którego główną atrakcją był kolejny „gorge” oraz możliwość spotkania zwierzątka zwanego rufus beetong, które stanowi połączenie szczura i kangura. Więcej o zwierzątkach będzie w odrębnym wpisie, ale rufus nie doczekał się, niestety, fotografii. Był on aktywny tylko w nocy i naszemu fotografowi nie udało się uchwycić go na zdjęciu. Szczególnie, że pierwsze spotkanie, które miało miejsce w okolicach naszego namiotu, prawie przyprawiło fotografa o zawał serca. W przypływie paniki aparat był ostatnią rzeczą, po którą fotograf chciał w tym momencie sięgać (najpierw był wrzask: „Przemek, Przemek chodź szybko. Jakieś dziwne zwierze na mnie łypie”) :).
Ostatecznie dnia 3 czerwca 2016 dotarliśmy na wschodnie wybrzeże Australii tj. do miejscowości Townsville. Przejazd z Alice Springs zajął nam 8 dni (6 dni efektywnej jazdy),w tym czasie pokonaliśmy dystans wynoszący 2200 km. Australia jest naprawdę olbrzymia :).
[…] Park Narodowy Watarrka – Królewskim szlakiem po królewskie […]
PolubieniePolubienie
[…] Kolejny etap naszej podróży to Outback. Tam zbyt wiele roślin nie zobaczyliśmy, królowały piaski, niskie krzewy i ostra trwa. Dla bardzo ciekawych zapraszamy do naszych relacji z tamtych miejsc, które dostępne są tutaj oraz tutaj. […]
PolubieniePolubienie